poniedziałek, 19 października 2020

LUstro: Roman Walczak - Najlepsze pomysły mam pod prysznicem



Na chwilę, bo pod koniec września, przed wejściem Trójmiasta w strefy, ale już gdy statystyki w naszym kraju właśnie zaczęły wchodzić w tysiące zakażonych COVID-19, złapałem się na mieście z Romanem Walczakiem, by porozmawiać o jego debiutanckiej płycie „Taniec dwóch księżyców” wydanej na razie wyłącznie cyfrowo (wyszły tylko dwa single). W obszernym wywiadzie Roman zdradził mi jak przebiegała praca nad albumem i jak udało się zaprosić do współpracy Mistrza Steve’a Hacketta, opowiedział o inspiracjach i treści lirycznej albumu. Rozmawiamy także o tym, jak pandemia weryfikuje plany muzyków, zwłaszcza młodych i niszowych oraz próbujemy dociec, czy będzie jeszcze jakieś życie po tym, jak to wszystko się już skończy.


Lupus: Zacznijmy od grafiki okładkowej autorstwa Agi Werbel. Kim jest autorka, jak powstawała jej praca? Jak ją odczytujesz, jak wiąże się ona z płytą?

Roman Walczak: Aga Werbel to jest moja przyjaciółka od wielu lat. Jest niesamowitą projektantką, zawodowo pracuje w designie, user experience design, tego typu rzeczy. Powiem Ci tak, zawsze chciałem żeby ta okładka była czymś takim, co by dopowiadało historię tej płyty, żeby wiązała się z muzyką. Dużo widziałem takich rysunków zaćmienia i pomysł był taki, żeby to było zaćmienie chwilę przed. Nie całkowite, tylko takie które miałoby być za ułamek sekundy. Trochę na takiej zasadzie jak masz filmy Hitchocka – on często się skupiał nad tymi momentami przed zbudowaniem napięcia. Chciałem żeby w tym obrazie było napięcie plus żeby był minimalny, oszczędny w swoim przekazie. Wiedziałem, że Aga podejdzie do tego tematu tak jakbym to widział. Lubię proste rzeczy, proste okładki, które stają się ponadczasowe. Takie jak „Dark Side Of The Moon”. Chciałem osiągnąć coś podobnego.

Lupus: Intrygujący jest także sam tytuł płyty i być może przy okazji premiery teledysku „Miasta bez nazw” w pizzerii Ogniem i Piecem* pytałem już o to, ale chciałbym zadać pytanie o genezę „Tańca dwóch księżyców”. Czy ma on jakiś związek ze zbiorem opowiadań Marii Kuncewiczowej „Dwa księżyce” - przywołam taki fragment tytułowego opowiadania pisarki: „Mena odezwała się: – Księżyc był czerwony, kiedy tamci ludzie szli spać… Teraz jest biały. Zupełnie inny. Czy też tamci wiedzą, jak wygląda biały księżyc? Jeremi odpowiedział: – Może w ogóle są dwa księżyce… Jeden dla tamtych, drugi – tylko dla nas.” A może tytuł wziął się z zupełnie innego przemyślenia? Co on dla Ciebie oznacza?

RW: W ogóle od Ciebie dowiedziałem się pierwszy raz, że coś takiego istnieje… [śmiech] Dwa księżyce to jest troszkę osobisty temat, więc nie będę wchodził w szczegóły. Czasami jest tak, że jakaś fraza Ci gdzieś wpadnie, krąży z tyłu głowy i nie wiadomo skąd się pojawia. Kiedy pomyślałem o tych dwóch księżycach to, dorobiłem do tego taką historię, że my na Ziemi mamy jeden księżyc i jeżeli pomyślisz o tańcu dwóch księżyców to tak jakbyś miał dwa na niebie i one wokół siebie krążą, zbliżają się, oddalają, ale jest to też coś nierealnego, coś czego my nie zobaczymy na niebie, bo mamy tylko jeden. Jest to więc też takie marzenie i chciałem w ten sposób zinterpretować miłość. Dwie osoby, które coś do siebie przyciąga, krążą wokół siebie, ale jednocześnie nie mogą ze sobą być. Myślałem o takim romantycznym obrazie. To, o czym wspominasz, to dla mnie nowość i chętnie się z nią zapoznam.

L: Z tego co mówisz, to trochę się ze sobą nieoczekiwanie łączy. Jak się głębiej zastanowić to mamy motyw dwóch księżyców – jednego dla niej, lub dla niego, drugi dla innych ludzi. Jest coś w tym.

RW: Przez całą płytę przewija się dualizm, także w samej strukturze utworów – klasyczne ABA. Nie chcę mówić, że progresywnie, nie chcę nawet żeby nazywać tę muzykę progresywną, bo dla mnie to są lata 70te. Na okładce nie ma dwóch księżyców, jest tylko jeden, ten czarny, ale jednocześnie się wydaje, że są tam dwa ciała niebieskie, więc okładka w pewnym sensie właśnie to przedstawia. Jak masz na przykład utwór tytułowy to słowa lecą: w korowodzie cieni wtańczeni w noc... – to też oddaje ten dualizm. Jest to trochę utwór romantyczny, ale są tam elementy związane z naturą, z żywiołami.

L: Swoją solową płytę tworzyłeś dość długo, bo w notatce do albumu wspominasz, że zacząłeś o niej myśleć już trzy lata temu. Jak bardzo różni się ona od Twojej twórczości z macierzystym zespołem Revan? Jakie inspiracje się nań złożyły? Jakie emocje się na niego przełożyły i czy może inspirowałeś się też polską szkołą piosenki poetyckiej jak na przykład tekstami Agnieszki Osieckiej?

RW: Zacznijmy od Revana. To jest muzyka zupełnie inna, moja solowa znajduje się po drugiej stronie od tego, co robimy w Revanie. Uwielbiam Revana i mam z tego ogromną frajdę i może to trochę śmieszne, ale zwykle to ja jestem odpowiedzialny w Revanie za pomysły na najcięższe utwory. Jeżeli przynoszę jakiś pomysł to zazwyczaj jest grany w dropie (drop D). Uwielbiam też stoner rocka. Jeżeli słucham czegoś ciężkiego to musi być smoła, musi być powolne. A „Taniec…” to jest druga strona inspiracji, czyli to czego słuchałem wcześniej… może trochę niebezpiecznie mówić, że inspirowałem się [Pink] Floydami, ale tworzyli moją wczesną wrażliwość muzyczną. Miałem kiedyś przegrany „Dark Side of the Moon” i o dziwo pierwszą płytą Floydów, którą poznałem było „The Division Bell”, czyli ostatnia, ale dzieciaka przecież to nie obchodzi. Zaczynała się od tego utworu „Cluster One”, gdzie przez półtorej minuty jest tylko dźwięk płyt tektonicznych, które się o siebie ocierają. Bardzo wpłynęło to na moje podejście do muzyki. Także duża inspiracja muzyką brazylijską, zwłaszcza w utworze tytułowym, czyli twórczość Badena Powella, Antonio Carlosa Jobima. W swojej recenzji napisałeś, że pojawia się też smooth jazz – ja nie za bardzo lubię smooth jazz [śmiech]. Bardziej myślałem o bossa novie, kiedy te smooth jazzowe fragmenty powstawały. Z polskich tekstów najbardziej lubię Jeremiego Przyborę, chociaż moje teksty są dość poważne, nie ma w nich żadnego humoru. Jeremi Przybora tak pięknie operował polskim słowem, że nie wiem czy to się kiedykolwiek jeszcze powtórzy. Tak poza tym… „Spotkanie z matką” Gałczyńskiego. To jest mój ulubiony polski wiersz, po prostu kiedy go czytam to przenosi mnie w zupełnie inny świat. Największa inspiracja polskim tekstem to zdecydowanie „Spotkanie z matką”. Na pewno nie lubię hip-hopu. Bardzo często jest to tautologia, kiedy mówisz coś tak bezpośrednio. Dla mnie kwintesencją piękna słowa jest Romeo i Julia i… „Julia jest słońcem”. Nie mówisz ‘Julia jest piękna jak słońce’, nie ‘kocham Julię, bo wydaje mi się słońcem’, tylko trzy słowa: „Julia jest słońcem”. To jest piękne. U mnie też nie ma za dużo tego tekstu, utwór potrafi trwać sześć minut, a tekstu są może cztery czy osiem linijek. Lubię zostawiać sporo pola do interpretacji, nie narzucać za dużo tekstem. Z polskich artystów tak naprawdę nie przychodzi mi nikt do głowy, z zagranicznych to może ta najstarsza formacja Stevena Wilsona-  No-man. Oni mieli kompozycje, które miały bardzo mało tekstu. Uwielbiam No-mana, może nie ostatnią płytę, ale zwłaszcza płytę „Together We’re Stranger”. Kiedyś zrobię album, który będzie czymś takim [śmiech]. 


L: To, na co warto zwrócić uwagę to nie tylko niezwykła różnorodność stylistyczna, przy czym trzeba to podkreślić bardzo spójna i zaskakująca, ale także jej dojrzałość liryczna, brzmieniowa i tekstowa. Jak powstawała, zmieniała się zawartość materiału? Jak duży wpływ na jego powstawanie mieli zaproszeni goście? Opowiedz w kilku słowach o współtwórcach.

RW: Pierwszy utwór, który w ogóle jest najstarszy i który gdzieś tam się przewijał przez długi czas to „Miasta bez nazw”. Nawet przez jakiś czas graliśmy go na próbach z Revanem. To był taki mój pomysł na naszą balladę, ale zmienił się nam perkusista… Nie wiem czy zwróciłeś uwagę, tam jest nierówne metrum w zwrotce i Mikołaj Toplolski, który z nami wtedy grał już go ogarnął, a potem się rozmyło i temat umarł na parę lat. Kiedy postanowiłem, że nagram własny album to wróciłem do tej kompozycji.  Właściwie kiedy zaczynałem to miałem tylko te miasta i jakieś luźne pomysły – parę melodyjek, pomysły na struktury utwory, ale tak naprawdę niewiele. Nie pisałem też tekstów do Revana, teksty w Revanie zawsze są autorstwa Dominika Niklasa i są one rewelacyjne. Ich się naprawdę dobrze słucha. Uwielbiam to, co pisze i zawsze będzie to coś dobrego. Miałem pomysły na utwory, ale też nie mogłem zagrać wszystkiego na wszystkim. Podchodzę z rezerwą do rzeczy w których jedna osoba gra wszystko. Lubię współpracę z innymi muzykami. Jeżeli miałem jakiś pomysł mówiłem muzykom, że nagrywam płytę solową i będę potrzebował takiej partii. Wysyłałem dema oraz ogrywaliśmy to na próbach. Największe zasługi przypisywałbym Klaudii Schmidt, bo zawsze potrafiła dobrze zinterpretować każdy utwór, na przykład w ostatnim utworze na płycie „Cisza przed dniem” to ona wymyśliła całą linię wokalną, a ja tylko gitary. Z pewnością Łukasz Skotarek [perkusista – przyp.red.], bo pomagał ugryźć temat od strony rytmicznej. Bardzo lubię Łukasza, bo zawsze bardzo kombinuje. Tworzy akcenty, woli zagrać mniej, ale wpleść coś ciekawego. Będzie szperał, szukał inspiracji wśród wielu stylów i prac innych perkusistów Musiał się nauczyć bossa novy zupełnie od początku, żeby zagrać w „Tańcu dwóch księżyców”. Uwielbiam jego entuzjazm. Podchodzi zawsze do wszystkiego tak, żeby zagrać to z głową. Na basie jest Maciek Malinowski, który do swoich partii miał takie podejście, że najważniejszy jest utwór jako całość, a nie jego partia. Zwłaszcza myślę tutaj o utworze „Ma”, w którym mógł dodać wiele groove’u. Uwielbiam to, co zrobił. Musiałbym mieć listę muzyków, więc z góry przepraszam jak kogoś pominę. Dominik zagrał solówkę w “Nieistnieniu” gdzie miał wolną rękę i mógł zagrać wszystko co chciał. Fajną historią było to, jak Michał Ciesielski [pianino – przyp.red.] i Filip Arasimowicz się znaleźli na płycie. Miałem pomysł na utwór „Białe noce”, który zaczynał się od gitary klasycznej, a potem chciałem żeby przechodził w takie energiczne jazzowe granie. Najpierw były próby z Michałem i trochę presja czasu, bo on wtedy mieszkał w Chinach i był tutaj tylko na święta. Trzeba było wszystko zrobić dość szybko, ale to jest muzyk, moim zdaniem, najwyższej światowej klasy więc szybko zrozumiał o co mi chodzi. Spytałem czy nie zagrałby w drugim utworze, w „Tańcu dwóch księżyców” i oczywiście zagrał. „Białe noce” w pierwszej wersji miało czternaście minut – przebieg był baaaardzo długi, tylko wiedziałem, że jeżeli będzie tyle trwał to będzie w końcu nudziło. Gdzieś tę wersję czternastominutową chyba mam, bo skracaliśmy ją potem sukcesywnie. Filip dostał z kolei solo na kontrabasie w środku i też pozwoliłem, by miał wolną rękę. Byłem ciekaw jak to zagra i powstał taki durowy moment [Roman naśladuje partię kontrabasu papatada – przyp. red.]. Wydawałoby się z czapy, ale tworzy takie napięcie w dość dramatycznym utworze i byłem pod ogromnym wrażeniem. Nie trzeba mu nic podpowiadać, nic narzucać. Starałem się nigdy nic nie narzucać. Najwięcej chyba narzucałem Midori w utworze „Ma”. Tam miałem bardzo konkretną linię wokalu w głowie. Wolną rękę miała za to w „Nieistnieniu”. Jak to nagrywała, to zrobiła chyba dwadzieścia podejść, które sobie pociąłem i wybierałem. Chciałem żeby to brzmiało jak takie posamplowane wokale, surowe w swoim brzmieniu. Mówiłem jej, żeby to brzmiało jak Chinka na szczycie góry, bo tak to sobie wyobrażałem [śmiech]. Z drugiej strony jak z takiego głośnika w taksówce w jakimś Uzbekistanie. Chciałem żeby było kontrastowało z „Tańcem dwóch księżyców”. Jest jeszcze Dalia Sadowska grająca na flecie prostym w „Ma”. Tutaj także była prosta sprawa, miałem melodię wymyśloną, ale też w paru miejscach zinterpretowała to po swojemu i wyszło cudownie. Kto jeszcze… Steve Hackett!

L: Steve Hackett to osobne pytanie…

RW: Osobne, to na razie zostawmy. Chyba wszyscy… nie, bym zapominał – jedna z najważniejszych osób w powstawaniu tej płyty Tadziu Hoffman, producent. On był głosem rozsądku, potrafił dużo podpowiedzieć, to on mnie nakłonił żebym poszukał kontrabasu, mówił że w tym utworze musi być kontrabas i to dobry, bo kontrabas w złych rękach nie ma zupełnie charakteru i na szczęście trafiłem na Filipa. Filip był w ogóle jedyną osobą, której nie znałem przed nagrywaniem płyty wcześniej. Michał Miegoń, z Kiev Office mi go polecił. Tadziu Hoffman, nieoceniona pomoc, bardzo wyczulony na wszelkie nieczystości. Klaudia też mówiła, że on słyszy jakieś niedociągnięcia, których ona nie słyszała przy różnych podejściach. Każdy inny producent powiedziałby, że to jest już dobra linia, a Tadzio mówił – “Nie, to jeszcze nie jest to.” Był bardzo wymagający pod tym względem. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Jestem bardzo wdzięczny wszystkim, którzy mi pomogli.

L: Wspomniałeś Steve’a Hacketta… bo pośród zaproszonych gości znalazł się również ten wybitny gitarzysta, którego zresztą jesteś wielbicielem i zagrał w utworze „Czarny Pocałunek”. Jak udało się namówić Steve’a Hacketta i jednocześnie spełnić marzenie, by zagrał na Twojej płycie? Jak duży wpływ na powstawanie tego numeru miał Mistrz i jak przebiegała ta współpraca. I wreszcie, czy Steve Hackett słyszał już całą płytę?

RW: Steve’a poznałem ponad dziewięć lat temu kiedy był na koncercie w Warszawie na Noc Muzeów. Byłem wtedy z drugiej strony muzyki, byłem jeszcze wtedy dziennikarzem muzycznym** i miałem z nim wywiad. To był koncert w Łazienkach, scena była pod pomnikiem Szopena na wodzie i byli w tak fantastycznym miejscu. To był maj, przepiękna pogoda , oni siedzieli sami w przyczepce i nikt się nimi nie interesował żeby zabrać ich na spacer po parku. Trochę organizator tutaj zawalił, więc zagadałem – słuchajcie macie chwilkę, macie ochotę się przejść? Przeszliśmy się i tak się zaprzyjaźniliśmy. Steve jest znanym muzykiem, w Polsce może troszeczkę mniej. Odszedł z Genesis zanim mieli swoje pierwsze komercyjne sukcesy, więc pozostał na uboczu. Jak zaczął w roku 2012 koncertować z Genesis Revisited to wskoczył wyżej, zyskał popularność, przestał grać dla 500 ludzi, a zaczął grać dla 4 czy nawet 5 tysięcy po całym świecie. Wydaje mi się, że to był ostatni moment, kiedy on był tak osiągalny [śmiech]. Mamy od tamtego czasu stały, bardzo dobry kontakt pomimo odległości. Zawsze widzimy się jak jest na koncercie w Polsce, nieraz byłem na jego koncertach w Anglii, choćby w Hammersmith Apollo czy Royal Albert Hall. Jeśli chodzi o to, czy u mnie zagra, to miałem duże wątpliwości. Miałem pomysł – jak fajnie by było gdyby zagrał. Nie wiedziałem jeszcze nawet jaki utwór, wtedy „Czarny pocałunek” chyba nawet nie istniał. Zadzwoniłem do niego dwa lata temu i spytałem czy by zagrał, a on powiedział: tak. Wziął głęboki wdech i powiedział: zagram, ale musisz uzbroić się w cierpliwość. Jak pytałem go w kwietniu, to dopiero w listopadzie nagrał tę ścieżkę. Wysłałem mu demo, które mu się bardzo spodobało. Nagrał swoją partię w Londynie i mi ją wysłał. Dostał całkowicie wolną rękę. Powiedziałem tylko od którego miejsca i mógł robić co chciał, interpretować, zaszaleć. Pytał tylko czy to ma być gitara akustyczna czy elektryczna. Ja tam słyszałem elektryczną, bo chciałem żeby „Czarny Pocałunek” był takim połączeniem rumby z gitarami elektrycznymi. Steve słyszał też całą płytę i bardzo mu się podobała. Jest pod wielkim wrażeniem „Tańca dwóch księżyców” i „Białych nocy”. Tłumaczyłem mu teksty na angielski, żeby wiedział o co w tym chodzi. O „Czarnym Pocałunku” powiedział też, że wszystko bardzo ładnie się ze sobą klei. Taka historia. Coś jeszcze tam było ze Stevem?

L: Wszystko. Świetna historia i w ogóle jeszcze raz gratuluję tym bardziej, że nie jesteś jeszcze bardzo znanym muzykiem i stąd trochę samo przez się nasuwa pytanie: jak to możliwe…

RW: Może dziwić. Prawie wszyscy, którzy ze mną płytę nagrywali to moi przyjaciele, dobrzy znajomi. To taka wypadkowa tego, kogo poznawałem przez lata. Tak samo jest ze Stevem. To nie był jakiś skok na kasę. Dodam jeszcze - zapytałem go czy może nie wolałby pozostać anonimowy, a on odparł, że nie. Miałem wolną rękę, ale to też nie była taka myśl, że zrobię to i nagle będę popularny.  Tak naprawdę nic się nie zmieniło. Na youtubie ten numer jest od jakiś dwóch miesięcy i…

L: Ludzie średnio trafiają?

RW: Powiem Ci, że był szok, czuć było poruszenie wielu ludzi. Ja też tę znajomość trzymałem w dużym sekrecie, nie chciałem się jakoś z tym afiszować, w końcu czyja to sprawa… ale jak już to wyszło to nie będę ściemniał, że napisałem do Hacketta zimnego maila [śmiech], więc opowiadam całą historię.

L: Na płycie wyraźnie też są słyszalne wpływy flamenco przez co nasunęły mi się skojarzenia z Alem Di Meolą. Myślałeś żeby zaprosić także jego? Może próbowałeś się z nim skontaktować, albo zostawiasz go sobie na drugą płytę?

RW: Powiem tak, jestem na Instagramie. Kiedyś profil Al Di Meola Official jakimś cudem zajrzał na moją relację Instastory. Nie wiem jak to się stało, bo nigdy go nie poznałem, nigdy nie widziałem na żywo, chociaż był w Gdyni w Atlantiku…

L: Mi się udało na nim być.

RW: Wcześniej był chyba też na Pokładzie…

L: Możliwe.

RW: Nie widziałem, ale uwielbiam tego gościa. Moja ulubiona płyta Ala Di Meoli to koncertówka „Friday Night in San Francisco” z Johnem McLaughlinem i Paco de Lucią. Zaczyna się od “Mediterranean Sundance/Rio Ancho”. Jak on tam zagrał! To jest po prostu geniusz. To też jedna z moich największych inspiracji. W ogóle też Paco de Lucia tworzył niesamowite rzeczy. Moim ulubionym jego utworem jest „Almoraima”. Tam się dzieją niesamowite rzeczy rytmicznie – bulerias. Gra takie akordy, które tworzą niesamowity nastrój. Ja tam jestem mały żuczek przy nim. Musiałem się bardzo dużo nauczyć, żeby zagrać to, co miałem w głowie, a najtrudniejsza była moja solówka do „Białych nocy”. Ćwiczyłem ją dwa albo trzy tygodnie zanim potrafiłem ją zagrać. Zastosowałem tam technikę picado, której nigdy nie grałem. Siadałem  po pracy o 17 i ćwiczyłem picaro do 22, puszczałem sobie jakiś serial czy coś na youtubie i grałem, aż zaczynało wychodzić – coraz szybciej i szybciej. Cała nauka gry na gitarze na tym się opiera. Gitara uczy pokory, że jednak człowiek nigdy nie umie tyle ile by chciał [śmiech]. Albo odkrywasz gitarzystów, którzy po latach pokażą ci, że gitara ma jeszcze jakieś możliwości o których nie słyszałeś i nie potrafisz tak grać. Gitara jest wyjątkowa pod tym względem, pokazuje że zawsze jest jakieś pole do nauki, do rozwoju, zawsze jet też coś do czego trzeba wracać. A wracając do Ala Di Meoli, to jest Mistrz i cudownie byłoby z nim coś kiedyś zrobić, ale nie wiem… [śmiech].


L: Wróćmy zatem do Twojej płyty. Część utworów jest instrumentalna, a część z wokalem – zarówno Twoim jak i żeńskim, w tym szczególnie Klaudii Schmidt. Skąd taki podział? Czy był jakiś zamysł na te instrumentalne przerywniki, czy powstawały razem z całością czy później, bo oddzielają one jakby od siebie poszczególne fragmenty płyty…?

RW: Trochę tak. To już się coraz rzadziej zdarza. Żyjemy w czasie Spotify’a, muzycy przerzucają się bardziej na single, które będą sprzyjać temu, by pojawiać się na playlistach. Ludzi słuchają muzyki pod nastrój i tworzą swoje playlisty, co jest fajne, ale jednocześnie znika tradycja słuchania albumów w całości. A ja cały czas myślałem o swoim albumie w ten sposób. O tym co się wydarzy jak z jednego utworu i klimatu przejdziesz w następny. Mamy kolejno długi „Taniec dwóch księżyców”, krótsze „Nieistnienie” w którym są wokalizy, ale nie ma tekstu, potem „Miasta bez nazw” chyba najbardziej pop rockowe, a potem „Białe noce” i „Czarny pocałunek”. Myślałem o tym też w kategorii strona A i strona B, tak jakby była to płyta winylowa. Więc „Białe noce” tak jakby kończą stronę A, a „Czarny pocałunek” rozpoczyna stronę B. Póżniej jest przerywnik w postaci „Blizn na wieczornym niebie”, który w ogóle jest jednym ze starszych numerów, bo grałem go lata temu na koncercie w Teatrze Boto [w Sopocie – przyp. red.] Pod tym względem myślałem też o dwóch płytach Genesis – pierwsza to była „Selling England By A Pound” i tam też jest struktura – długi, krótki, długi. Świetnie się tej płyty słucha, nie przytłacza wcale. Wydaje mi się, że zwłaszcza na przełomie lat 80tych i 90tych kiedy wchodziły płyty CD to muzycy mieli tendencję do robienia za długich płyt – po 60, po 70 minut, nawet taki Peter Gabriel, który wydał „Us”. Było cholernie długie, trwał jakieś 63 minuty***. Tak samo Pat Metheny wydał w 1992 „Secret Story” - fenomenalna płyta, po prostu ją kocham, ale jest cholernie długa i ciężko się jej słucha od początku do końca. Nie chciałem żeby mój album przytłaczał. Druga płyta Genesis o której myślałem układając swoją płytę to „Foxtrot”. Strona A cztery utwory, a strona B to był króciutki instrumentalny „Horizons” Hacketta i „Supper’s Ready” - 23 minutowy epicki utwór, który kiedyś był w ogóle uważany obok „Stairway to Heaven” za najlepszy utwór w muzyce rockowej, ale „Stairway to Heaven” jest krótsze, więc „Supper’s Ready” nie przetrwał próby czasu. Ale właśnie ten „Horizons”, który był takim przerywnikiem przed długim, skomplikowanym i ciężkim utworem był inspiracją dla „Blizn…”, które pojawiają się przed „Ma”, które jest najbardziej wymagające od słuchacza. Przynajmniej myślałem, że takie będzie i w ogóle myślałem, że będzie siedem utworów, ale znalazło się miejsce na kodę. „Cisza przed dniem” jest taką kodą. Mekst najbardziej bezpośredni tekst, więc jeśli pytasz o czym jest płyta, to „Cisza przed dniem” właściwie mówi to wprost. A to jak Klaudia w nim zaśpiewała… Jest to jej najlepszy moment na płycie. To, co ona tam wyprawia to geniusz. W każdym razie cały czas myślałem o tym, co będzie kiedy ktoś dostanie tę płytę i będzie jej słuchał od początku do końca.

L: W takim razie przyjrzyjmy się tekstom. Są one poetyckie, swobodne, nie popadające w banał, fascynują dojrzałą refleksją i emocjami. Jak powstawały, co było inspiracją do ich powstania – co po części też już trochę powiedziałeś… Opowiedz, jeśli to możliwe o poszczególnych kompozycjach i ich tekstach w kilku własnych słowach.

RW: Nigdy nie uważałem siebie za tekściarza. To Dominik pisał zawsze teksty w Revanie, ja niezbyt to czułem. Nigdy nie byłem też specjalistą w układaniu melodii. Kiedy miałem coś około 20 lat to napisałem trochę wierszy. Nie chowałem ich do szuflady, nawet się nimi dzieliłem i podobały się ludziom, ale nie jestem jakimś wielkim fanem poezji śpiewanej. Klaudia potrafi zaśpiewać te moje wiersze. Nie wiem jak ona to robi. Ja zawsze uważałem, że są po prostu nie do zaśpiewania [śmiech]. To było wyzwanie. Chciałem się nauczyć robić utwory z melodią i pisać do nich teksty. A jak one powstają? To jest dziwne, bo natchnienie przychodzi przeważnie znienacka. Nagle w głowie pojawia się jakaś myśl, fragment, jak na przykład do „Tańca dwóch księżyców”. Często mam przy sobie notes, w którym uwielbiam pisać piórem. Nie lubię pisania na komputerze. Mam „The Stranger” Billy’ego Joela, która zresztą jest jedną z moich ulubionych płyt – trzypłytowe wydanie w takim boxie, a w niej jest przedruk jego książeczki, gdzie pisał swoje teksty. Dużo jest tam jakiś pokreśleń, plam po kawie i to mnie zawsze bardzo inspiruje. Jak mam blokadę to wyciągam ten przedruk i patrzę, że nawet taki muzyk jak Billy Joel, który tworzył utwory doskonałe, też się męczył, kreślił, poprawiał. Czasami mam tak, że pomysł jest tylko na tytuł, a dopiero potem do niego dorabiam. Może to jest mało muzyczne, ale po prostu tak czasem się dzieje. „Miasta bez nazw” na przykład długo nie miały żadnego tytułu, był to w ogóle ostatni utwór, który zatytułowałem. Miał gotowy cały tekst, a nie miałem pomysłu, jak go nazwać. Każdy ma swój sposób. Bob Dylan mówił, że włącza jednocześnie dwa radia nastawione na dwie różne stacje i mu się to łączy w ciekawe rzeczy. Agatha Christie opowiadała, że najlepsze historie kryminalne wymyśla podczas mycia naczyń. Ja z kolei mam najlepsze pod prysznicem, kiedy nie mogę nic zapisać [śmiech] i potem muszę myśleć nad tą jedną linijką żeby jej nie zapomnieć. Muszę chyba ustawić jakiś dyktafon i przekrzykiwać prysznic… No i jak mam mało czasu. Jak ustalę sobie dzień na pisanie to mogę siedzieć godzinami i nic nie wymyślę, ale jak mało czasu to zawsze coś wpadnie.

W „Miastach bez nazw” była myśl o podróżowaniu. Mamy już wszystko nazwane, każdy skrawek ziemi do kogoś należy, ale mimo to można pojechać w nieznane, skręcić w miejsce którego się nie zna, zgasić nawigację, komórkę i poczuć się wolnym. Jest to też trochę utwór o wolności. Trochę tekstów powstało właśnie w trakcie podróżowania. Duża część “Ciszy przed dniem” i “Białych nocy” powstała na Kubie. „Białe noce” chyba nawet w całości. Są też najbardziej osobiste. Czasami mam wrażenie, że kompozytor jest tylko katalizatorem, który przenosi istniejącą już w powietrzu muzykę. Nawet jeśli muzykę inspiruje życie (bo nie da się napisać niczego, co nie jest inspirowane przeżyciami, emocjami)  to się od niej emocjonalnie odcinam. Nie byłbym w stanie tego słuchać, gdybym powiedział jak Roger Waters, że Pink Floyd to ja. Roman Walczak to nie ja… [śmiech]. Ja chcę czerpać radość z tej muzyki, bo to efekt pracy wielu osób. Chcę tego słuchać z przyjemnością i się tego nie wstydzić.

L: W PDFie z potencjalnej jak mniemam książeczki moją uwagę przyciągnęła także kolorystyka poszczególnych stron – najpierw białe, potem czarne i na koniec szarawe. Czy to również miało mieć symboliczne znaczenie?

RW: Tak, w ten sposób go zaprojektowałem. Do samej książeczki będę się dopiero zabierał, bo prawdopodobnie wydam tę płytę własnym nakładem i ogarnę jakąś dystrybucję. Teraz to jest jakaś masakra – wszystkie wytwórnie wymawiają się COVIDem, że nie mają sił przerobowych i skupiają się na archiwaliach. Wytwórnie się boją nawet koncert zorganizować, bo jest obawa, że ludzie nie przyjdą. Bardzo zły czas.

L: Do wytwórni wrócimy za moment!

RW: Chciałem, żeby pdf współgrał z muzyką, Właśnie na zasadzie strona A czarna, strona B biała i ten utwór „Cisza przed dniem” jakby pomiędzy, bo on jest taki słodko-gorzki. „Nowy dzień przywita nas” - mega pozytywny tekst i „nie powtórzy się”. Tak jakbym wbijał Ci nóż w serce, ale moim zdaniem to jest bardzo pozytywne. Jeżeli jakiś dzień się nie powtórzy to znaczy, że jest wartościowy. Nie są wartościowe te dni, które się powtarzają i codziennie przeżywasz to samo. Dni, które się nie powtarzają to jest piękna sprawa, są warte przeżycia, a potem może nam być smutno, że coś już nie wróci. Dlatego ten utwór jest taki pomiędzy. Myślałem też o stronie czarnej i było mi trochę dziwnie, bo na niej są „Białe Noce”, a z kolei na białej znalazł się „Czarny pocałunek”. Chciałem, żeby te utwory które są bardziej poważne i emocjonalne dawały jakąś nutkę nadziei, dlatego „Cisza przed dniem” kończy się słowami „nowy dzień przywita nas”, a „Czarny pocałunek” choć jest taki dość dramatyczny ma bardzo energiczny rytm. To utwór o miłości do złej kobiety, takiej femme fatale z filmu noir, gdzie bardzo ciemna szminka będzie czarna. „Białe noce” to najbardziej emocjonalny utwór na płycie, a kończy się fortepianem tak, że aż chciałoby się potańczyć. Zależało mi, żeby każdy utwór miał w sobie coś pozytywnego mimo  molowych tonacji i melancholii. Kolorystyka miała podkreślić, że wszystko jest właśnie słodko-gorzkie, wesołe i smutne, czasami wyciszone, a czasami bardzo skoczne, chwytliwe, popowe, a czasami bardzo złożone. Słowo klucz: kontrast. Książeczkę też zamierzam zrobić na zasadzie kontrastów.


L: Już trochę wspomniałeś o wytwórniach i pytanie, które chciałem zadać musi zostać trochę przebudowane. Jestem świeżo po lekturze wywiadu z Maciejem Gołyźniakiem w Perkusiście i on też wspomina, że jak zaczął tworzyć swoją solową płytę „The Orchid” to już była prawie gotowa w marcu, gdy w obliczu koronawirusa wytwórnia której nazwy nie podaje wycofała się i został postawiony w szachu – co teraz…

RW: Nawet on?

L: Tak. Podobno przypadkowo chwilę później zadzwoniła do niego dyrektor artystyczna serii Polish Jazz i zaproponowała wydanie płyty i „The Orchid” się ostatecznie pojawił. Twój nie ukazał się jeszcze fizycznie, jak zauważyłeś z podobnych powodów, ale mimo to, spróbujmy zadać to pytanie: jakie są perspektywy, kogo widzisz, kogo byś chciał, mówisz, że nie wychodzi. Zatem: co dalej?

RW: Powiem Ci tak, gdziekolwiek bym nie wysłał materiału to mówili, że płyta jest bardzo ciekawa, że to świetne granie, że fantastyczna, ale że jest zły czas, że są ograniczenia, ograniczone siły przerobowe, albo skupiają się na archiwaliach. Są też tacy, którzy całkiem zignorują, bo jak napiszesz do Universala, to nikt Ci nawet nie odpisze. Liczę więc na mniejszych graczy. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Skłaniam się ku założeniu jakiegoś własnego wydawnictwa i zrobienia wszystkiego we własnym zakresie. Chciałbym zachować kontrolę, żeby szata graficzna czy zamysł pozostał. Żeby było to coś wyjątkowego, współgrało z muzyką i miało w sobie coś ze sztuki. Ona będzie na Spotify’u, ale jeżeli ktoś już kupi fizyczną kopię, wyda te kilkadziesiąt złotych, to żeby mu przypominała, że warto mieć fizyczny nośnik. Mnóstwo muzyki poznaję przez Spotify, ale mimo to kupuję winyle czy cd, bo po prostu to lubię. Chcę wydać płytę z szacunkiem dla człowieka, który ją kupi.

L: W dobie wciąż trwającej pandemii także warunki koncertowania są raczej liche. Mimo to zapytam: czy masz plany koncertowe związane z „Tańcem dwóch księżyców”? Jeśli tak, to jakie, kiedy i w jakim zakresie?

RW: Żeby zagrać ten album potrzebowałbym przeranżować go. Pięć osób, może sześć, by mi wystarczyło. Niby można grać, są koncerty pod chmurką, ale zawsze jest obawa, że nie dość ludzi przyjdzie, zwłaszcza teraz… Miałem pomysł na koncert w kwietniu, mieliśmy wystąpić tylko z Klaudią w duecie, bo już tak występowaliśmy wcześniej. Używałem loopera i wyszło super. Myślę, że w duecie można zagrać połowę tej płyty na spokojnie, a w trio to już bardzo dużo. Kiedy sytuacja będzie taka, że będzie można zagrać komfortowo to myślę, że zgromadzę jakiś zespół. To niekoniecznie muszą być ludzie, którzy grali na płycie. Mam świadomość, że nie wszyscy będą dostępni, ale lokalnie na pewno znajdzie się parę osób, by to zrobić, poświęcić czas na próby. Moim marzeniem jest teraz, żeby zagrać je na żywo, bo każdy utwór powstawał z taką myślą. Pewnie gdyby były inne realia w tym roku to już by było parę koncertów za nami.

Jeszcze dodam, że bardzo tęsknię za graniem z Revanem. Mamy nowy materiał i każdy numer jest dużo lepszy od tego, co znalazło się na debiutanckiej płycie, czyli na „Światostanach”. Gramy próby, mamy odświeżony skład, ale nawet jeśli by zorganizować koncert to przyjdzie piętnaścioro moich znajomych i okaże się, że wszystkich wyślę na kwarantannę… No trochę kwas. Mam opory. Takie same opory mam, żeby pójść na basen, a mam obok siebie na Karwinach**** Tam chodzą szkoły i jeszcze się okaże, że wpadnę w kwarantannę. Ciężkie są czasy dla muzyków.

L: Opowiedz w takim razie jaki jest ogólny odbiór „Tańca dwóch księżyców”. Pojawiły się na pewno recenzje polskie - obok mojej, na pewno pisał ArtRock… Czy pojawiły się może już jakieś recenzje zagraniczne?

RW: Zagraniczne będę ogarniał, bo pomyślałem, żeby troszeczkę porozsyłać. Jeśli chodzi o odbiór pośród fanów to jestem w wielkim szoku ile osób zaczęło w ogóle lubić mój fanpage. Przybyła mi stówa nowych, a przez cztery lata uzbierałem może z trzystu, a tu nagle wiesz w kilka tygodni taki wzrost [śmiech]. Bardzo pomogło też Radio Gdańsk i Kamil Wicik, któremu bardzo się spodobało to, co robię; Adam Droździk z Radia Pik był pod wielkim wrażeniem płyty i mówił, że aż mu ciężko wybrać jakiś utwór do audycji, bo wszystko mu się podobało. Nie mogę trochę w to uwierzyć, bo mało jest płyt których ludzie słuchają od początku do końca, a jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś jakiś utwór musiał pominąć. Ludziom się na niej wszystko podoba. Po znajomych porozsyłałam materiał i nawet tacy bardzo szczerzy, po których wiem, że jak by im się nie spodobała powiedzieliby to wprost mówią, że obecnie jest to jedna z ich ulubionych płyt. To jest dla mnie niepojęte. Po prostu zrobiłem coś swojego i nie myślałem o tym kto jak to odbierze. Recenzent ArtRocka Paweł Horyszny mówił, że z żoną słuchali już kilkanaście razy i na jego last.fm trafiła tuż obok Rushów czy czegoś co słucha w kółko [śmiech]. Także wielki sukces w Radiu Akadera: dwa tygodnie na pierwszym miejscu listy przebojów dla „Czarnego pocałunku”. Odbiór na razie jest dość wąski, ale tak pozytywny, że aż się krępowałem i nie wiedziałem co mówić. Jak reagować na to? Ludzie mi mówili ile emocji im dostarczyła, ile razy jej już słuchali, albo że potem sobie nucili jakieś melodie. Na przykład saksofonu z „Czarnego pocałunku”. Nie przyjmuję jeszcze tych komplementów, bo nie dociera to trochę do mnie… [śmiech]. Odzew jest niesamowity i każdy najmniejszy tekst, że się podoba sprawia ogromną radość. Nie jest ważne do ilu ludzi to dotrze, ale jeżeli dociera i naprawdę sprawia, że sprawia im przyjemność, to dla mnie jest to największa radość.

L: Wróciłeś niedawno z małego urlopu w czasie którego poddawałeś się swojej drugiej ulubionej pasji – rowerowym wycieczkom. Wspomniałeś na swoim profilu, że być może masz już pomysły na drugi album. Jakie to są pomysły? Co możesz już zdradzić na temat kontynuacji „Tańca dwóch księżyców”?

RW: Druga płyta ma już tytuł. Mam w głowie ułożonych pięć utworów, z czego dwa są już gotowe w stu procentach. Myślę, że ta druga płyta będzie trochę bardziej wymagająca od słuchacza. Teraz na tej wycieczce wpadłem na pomysł na utwór, który będzie się bardzo powoli rozwijał niczym „Miranda” The Mars Volta. Mam taką koncepcję, że ta płyta się będzie bardzo powoli rozwijać, zdradzać swoje sekrety krok po kroku. Chcę też nowych muzyków zaangażować. Nowe brzmienia, nowe instrumenty. Na pewno pojawią się skrzypce. Możliwe, że zacznę tę drugą płytę nagrywać jeszcze w tym roku. Będzie też taki bluesowy hard rock, więcej saksofonu, będą Hammondy i być może więcej tekstu o bardziej bezpośredniej treści. Nie czuję się już tak skrępowany z tekstami, jak jeszcze przy pierwszej płycie. Ten bluesowy to będzie erotyk. Już nawet nie romantyczny, a namiętny. Jestem bardzo zadowolony z tego tekstu. Jeśli chodzi o teksty, to mam ich już bardzo dużo i podobają mi się dużo bardziej niż cokolwiek z „Tańca…”. Taką mam przynajmniej nadzieję, że rozwinąłem się jako tekściarz, bo „Taniec” to była moja pierwsza próba pisania. Zobaczymy. Mam jeszcze takie luźne pomysły, ale cały koncept na drugą płytę już mam. Jest nawet pomysł na okładkę. Polecam oglądać wschodnie kino… [śmiech]. Może ktoś się natknie na tytuł!

L: Będę wypatrywał! Trochę już napomknąłeś o Revanie. Co słychać w tym zespole, jakie są plany na najbliższą przyszłość?

RW: Revan ma odświeżony skład, mamy nowego basistę. Utworów mamy w ogóle na dwie następne płyty, pozostaje ich ogranie. Problemem przez długi czas był Covid, bo w tym roku to nawet nie mieliśmy gdzie grać, więc pomimo odświeżenia tego składu, nie było okazji żeby wyjść do ludzi. Teraz szlifujemy głównie nowe utwory, na pewno wypuścimy singiel. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku. Będzie to utwór znany z koncertów i bardzo lubiany, taki wręcz punk rockowy. Nosi tytuł „Krewki wampir”. Uwielbiam go grać i jestem jego wielkim fanem – fajnie koresponduje z „Czarownicą”. Bardzo szybki, ze świetnymi liniami basu i z dość humorystycznym, mrocznym tekstem. Druga płyta, jak powstanie, to będzie bardziej klimatyczna i z pewnością o wiele dojrzalsza kompozycyjnie. Jesteśmy w dobrych nastrojach, w świetnych relacjach, regularnie gramy i komponujemy. Kiedy już wrócimy do nagrywania to będzie prawdziwy żywioł. Myślę, że zrobimy to u Tadzia Hoffmana, u którego nagrywałem „Taniec dwóch księżyców”. Dominik właśnie nagrywa u niego płytę swojego drugiego zespołu Big Blind i jest bardzo zadowolony ze współpracy z nim. Tak więc na pewno Tadeusz Hoffman przygotuje nam drugą płytę i mam nadzieję, że się spodoba i przyjdzie czas na koncerty. Że ludzie będą się świetnie bawić, bo o to w tym wszystkim chodzi.

L: Ostatnie pytanie narodziło się jak miałem patronat nad albumem „Gdynia 1988 – 2018” i postanowiłem je zadawać wszystkim. Dokąd zawiezie Cię trolejbus?

RW: Problem jest taki, że wracam rowerem, ale jeżeli trolejbus mnie gdzieś zawozi to do samego końca na pętlę Kacze Buki*****, którą uwielbiam. Od dzieciaka mówię, że jest to miejsce w którym autobusy chodzą spać [śmiech]. Ja uwielbiam tę pętlę, bo znajduje się na granicy lasu i jest to dość urocze miejsce, więc…tak. Zawiezie mnie na pętlę Kacze Buki, z której nazwy ludzie się śmieją.

L: Jak masz jeszcze coś do dodania, powiedzenia lub przekazania swoim fanom, obecnym i przyszłym, to teraz jest ten moment, żeby to zrobić.

RW: Dajcie mi jeszcze trochę czasu, żeby posłuchać całej płyty. [śmiech]

L: Dzięki za wyczerpujący, bardzo obszerny i arcyciekawy wywiad!

RW: Ale petarda… dzięki!

——————————————————

* Na jesieni 2019 roku.

** Roman współpracował z ArtRock.pl

*** „Us” trwa 57:41, ale z japońskim bonusem faktycznie wychodzi tak jak mówi Roman.

**** Dzielnica Gdyni.

***** Dzielnica Gdyni.

Zdjęcia z archiwum Romana Walczaka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz