piątek, 2 października 2020

The Ocean Collective - Phanerozoic II: Mesozoic/Cenozoic (2020)

 

Dwa lata temu niemiecki The Ocean Collective zabrał nas w podróż po pierwszej erze Fanerozoiku, najmłodszym eonie historii naszego świata, który trwa do dziś. Wówczas odwiedziliśmy paleozoik, a tym razem, zgodnie z zapowiedziami odwiedzimy dwie kolejne ery: mezozoik i kenozoik. Co tym razem przygotował kolektyw dla swoich wielbicieli i czy uda się przetrwać w świecie dinozaurów na tyle długo, by zobaczyć pierwszych ludzi i wreszcie nas samych? 

  

Zaczynamy od Mezozoiku i od trwającego osiem i pół minuty utworu "Triassic". Podobnie jak zrobiliśmy to przy okazji pierwszej części "Phanerozoica", przypomnijmy czym był Mezozoik, pominiemy jednak opisywanie każdego okresu składającego się na poszczególne ery:

Mezozoik (Mesozoic) - era, która rozpoczęła się od wielkiego wymierania pod koniec permu, a skończyła zagładą wielkich gadów, pod koniec kredy, znanego jako wymieranie kredowe. Era mezozoiczna trwała o jedną trzecią krócej niż paleozoiczna, bo tylko 186 milionów lat. Dzieli się ją na trzy okresy: trias, jurę i kredę. 

Zaczyna się więc dość niepokojąco i mrocznie od akordów gitary, po czym stopniowo dołączają pozostali muzycy, a atmosfera gęstnieje. Dość duszny, ale i monumentalny klimat świetnie podkreśla czas pierwszych dinozaurów. Ciekawym zabiegiem jest zwolnienie na wokal, który został przefiltrowany przez vocoder (na szczęście niezbyt mocno), po czym następuje świetne przyspieszenie, zwolnimy co prawda jeszcze kilkakrotnie, ale najlepsze momenty to te, kiedy panowie z The Ocean Collective grają ciężko, soczyście i nie szczędzą growli. Następny w kolejce jest kapitalny ponad trzynastominutowy "Jurassic/Cretaceous". Ciężkie wejście i monumentalna atmosfera dosłownie wgniata w fotel, a gdy na chwilę zwalnia to nie stroni od mocnych rozwinięć, budowania klimatu, który doskonale pasuje do panowania dinozaurów i ostatecznie ich końca w wyniku uderzenie meteorytu. Fantastycznie wypada tutaj także gościnny udział wokalny Jonasa Renkse znanego z Katatonii. 

Wraz z trzecim numerem przechodzimy do kenozoiku - ery ssaków, począwszy od paleocenu.

Kenozoik – era, która rozpoczęła się ok. 66 mln lat temu (od wymierania kredowego) i wciąż trwa. Era kenozoiczna bywa czasem określana mianem ery ssaków, owadów lub ery roślin kwiatowych, bowiem te grupy przeszły w niej intensywny rozwój ewolucyjny. Dzieli się ona na trzy okresy: paleogen, neogen i czwartorzęd. Ten ostatni trwa do dziś. Paleogen podzielono na paleocen, eocen oraz oligocen. W neogenie wyróżniamy miocen i pliocen. Czwartorzęd został podzielony na plejstocen i holocen. Ten ostatni trwa od 11 700 lat do czasu obecnego.
"Palaeocene" jest dużo krótszy, bo trwa zaledwie cztery minuty, ale to wcale nie znaczy, że panowie spuszczają z tonu. Jest szybko, masywnie, agresywnie i ponownie bardzo ciężko. Ostre gitary świetnie są podkreślane gościnnym wokalem Tomasa Hallboma znanego z The Old Winds, a całość wręcz ociera się o hardcore, stylistycznie nawet przywodząc na myśl "Precambriana" z 2007 roku (i byłoby tak właściwie przez cały czas, gdyby nie małe zwolnienie w środku utworu). Świetna robota. Następnie przechodzimy do "Eocen" w którym robi się spokojniej i melodyjniej. Tu także jest krócej, bo także cztery minuty (i do tego bez trzech sekund). Mimo to jest równie smakowicie i bardzo klimatycznie, wręcz przebojowo - choć powiedzmy sobie szczerze, nikt w radiu nie puści takiego grania (a szkoda). Płynne przejście do instrumentalnego, również czterominutowego, "Oligocene", który przepięknie pulsuje, brzmi wręcz filmowo i zachwyca niezwykłą jak na The Ocean delikatnością. Po nim czas dłuższy o zaledwie czterdzieści sekundy ""Miocene/Pliocene" w którym klimat ponownie się zmienia, zaczyna gęstnieć i wracać do cięższych rozbudowań. Loïc Rossetti wraca tutaj do growli, które genialnie wpisują się w pulsującą, duszną tkankę muzyczną. 
 

Płynnie przechodzimy do również pulsującego, dusznego i wręcz pochodowego "Pleistocene". Witamy w epoce lodowcowej. Niechaj jednak nie uśpi to niczyjej czujności, bo utwór stopniowo się rozwija, inkorporując nawet brzmienia rodem wyjęte z black metalu, ale jednocześnie wciąż zachwycając chłodem i niezwykłą melodyjnością, wreszcie genialnym nawiązywaniem do wcześniejszych płyt, a zwłaszcza części pierwszej, "Pelagiala" czy dylogii "Heliocentric/Anthropocentric". Ponad sześć minut absolutnego piękna. Na sam koniec przechodzimy do "Holocene" o najbardziej progresywnym brzmieniu na płycie, utrzymanym co prawda w równie dusznym, powolnym i rozwijającym się tempie, ale zawierający także nieco bardziej nowoczesne, elektroniczne wręcz brzmienie, co zapewne ma kierować nasze myśli ku nam samym - homo sapiens sapiens (człowiek rozumny) zmierzający ku nieuchronnej zagładzie w czasach postępującej technologicznego rozwoju i cyfryzacji wszystkich sfer życia. Niecałe sześć minut kończą się urwaniem, ale historia ssaków i ludzi trwa nadal - jak długo? Panwie tego nie zdradzają. Jak my wszyscy, nie mogą tego wiedzieć. A jak komuś mało to do kompletu dodano jeszcze drugi dysk z wersjami instrumentalnymi i szczerze mówiąc nie jestem pewien czy ten album bez wokali nie jest nawet lepszy od dysku podstawowego.

Ocena: Pełnia

The Ocean Collective po raz kolejny nagrało album tyleż solidny, co absolutnie porywający klimatem, pomysłowością i techniką wykonawczą. Gęste i ciężkie sludge'owe brzmienia, fantastycznie łączą się tu ze zwolnieniami, post-rockowe progresje budują napięcie, wreszcie tworzą niesamowitą, nieco egzotyczną i orientalną atmosferę. Odnoszę jednak wrażenie, że paradoksalnie jest to także najlżejszy i najbardziej przystępny pod względem brzmieniowym i melodycznym album Niemców. To nie jest wada, a raczej dodatkowa wartość, bo tym samym grupa jeszcze mocniej udowadnia swoją ogromną wszechstronność, siłę i mimo powielania pewnych wypracowanych już wcześniej założeń czy gatunkowych klisz pozostając formacją świeżą i fascynującą. W Noise Magazine żartobliwie napisano, że The Ocean Collective jako cała grupa mogłoby się habilitować z historii pierwotnej oraz, że chyba trochę wpadli w pułapkę nazewnictwa. Jest w tym trochę prawdy, ale mam nadzieję, że gdy panowie znów się zbiorą, by nagrać następcę obu "Phanerozoiców", a tym samym swój dziewiąty album studyjny, nie tylko nie zabraknie im pomysłów, ale także możliwości - skoro Ziemia już jest omówiona, to może przyjdzie czas na resztę wszechświata? Śmiało można też powiedzieć, że to jeden z najlepszych i najciekawszych albumów tego okropnego roku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz