wtorek, 13 października 2020

Good Tiger - Raised in a Doomsday Cult (2020)

 

Napisał: Jarek Kosznik

7 sierpnia tego roku miała miejsce premiera trzeciego albumu amerykańskiej grupy Good Tiger pod tytułem „Raised In A Doomsday Cult”. Po bardzo solidnym debiucie zespołu w 2015 roku, jego następca z 2018 zatytułowanej „We Will All Be Gone" w przeciwieństwie do większości opinii nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Mimo genialnego wokalu i bardzo dobrej (choć nie pasującej do tego bandu) perkusji warstwa gitarowa sprawiała wrażenie nudnej, wtórnej czy wręcz rodem z podrzędnego zespołu garażowego. Najnowsza płyta związana jest też z pewnymi roszadami wewnątrz Good Tiger.

 

Można odnieść wrażenie, że Elliot Coleman i jego koledzy gitarzyści doszli do wniosku, że na perkusji potrzeba im więcej groove'u i przestrzeni a mniej blastów i ostrych uderzeń , co doprowadziło do odejścia dotychczasowego bębniarza Alexa Rudingera. Jego następcą został nieco mniej rozpoznawalny J.P. Bouvet, absolwent prestiżowej wyższej szkoły muzycznej Berkelee School of Music. Być może część mocno zagorzałych fanów Periphery kojarzy go z bootlegów na youtubie gdy zastępował na trasie koncertowej macierzystego perkusistę, a zarazem swojego przyjaciela Matta Halperna. Nie ukrywam,że okładka płyty zwróciła moja uwagę od początku. Jest tutaj ukazany pewien rodzaj korytarza odwróconego do góry nogami , z duża ilością różnych kwiatów. Czuć tutaj pewną psychodelię i awangardę, być może to ma związek z tym tytułowym „kultem sądu ostatecznego”. Jak wypada „Raised In A Doomsday Cult”. na tle dotychczasowych dokonań zespołu? Jak wypadł Elliot Coleman? Czy partie gitarowe są ciekawsze niż poprzednio? Czy styl nowego perkusisty lepiej pasuje do stylu zespołu?

Rozpoczynający płytę „Kimbal” wita słuchacza dziwnym, plastikowym wręcz infantylnym riffem, jednakże po jakimś czasie wchodzą całkiem interesujące przestrzenne, kaskadowe motywy przechodzące płynnie w mocno klasyczny dla Good Tiger dynamiczny refren. Środek utworu jest znów jakiś delikatnie mówiąc niezrozumiały mam tu na myśli kiczowate „ oh oh oh oh” i tego typu wstawki, nie wiem czemu one mają służyć. Po tym krótkim wprowadzeniu wchodzi utwór o osobliwym tytule „ Ghost Vomit”. Może odrobinę brzmieć jak kontynuacja „Kimbal”, jednak są tutaj ostrzejsze riffy z zaskakującym sznytem rodem z surf rocka z lat 60-tych XX Wieku. Uwagę przykuwa tutaj fenomenalna gra J.P Bouveta który gra zarówno szybko i delikatnie, technicznie i prosto. Podoba mi się także fragment środkowy, mocno w stylu debiutanckiej płyty. W „Whatever Happened To Man's Best Friend” można poczuć stopniowo budowany klimat, odrobinę w stylu współczesnego MTV Rock, z nieco bardziej jazzowym kolorem dźwiękowym w akordach. Niestety niczego szczególnego tutaj nie ma, czuję znużenie. Utwór jakich tysiące. Na koniec odrobinę ożywił mnie mały fragment „a'la djent”, choć zdecydowanie nie powala. Miła odmiana następuje w „1252” poprzez bardzo ciekawy, mocno elektroniczny i łagodny, pełen tajemnicy klimat z genialnym subtelnym wokalem Elliota. Kolejny raz można być zadowolonym z powodu fantastycznej gry perkusji . Jest feeling, jest klimat. Zdarzają się też mocniejsze, głośniejsze wstawki . Mam wrażenie, że stare utwory muzyki trance w stylu ATB (You're Not Alone?) mogły być pewną inspiracją dla oprawy muzycznej tego kawałka. „Young Speak” jest mocno w stylu „We Will All Be Gone”, dużo tutaj uproszczeń i „ gitarowej łopatologii”. Znów zwykły kawałek, niczym wiele z telewizji. Jedynym plusem jest tutaj imponująca mini solówka na perkusji. Zakończenie w stylu utworu „Ji” z „Periphery II” to pewnie swego rodzaju żarcik sytuacyjny. 


 

Nadszedł czas na mojego faworyta na „Raised In A Doomsday Cult” czyli „Redshift”. Interesujący od początku do końca, zawierający wspaniały, różnorodny wokal, mocno wyważoną, pulsującą perkusję i chyba najbardziej przebojowy i chwytliwy refren na płycie. Kolejnym zaskoczeniem jest kolejny mały djentowy riff , na tle frazy „Follow Your Ghost”, co oznacza kolejne nawiązanie do zaprzyjaźnionych muzyków z Periphery. Moim zdaniem ten utwór jest lepszy niż cała poprzednia płyta. Po nim wchodzi „Animal Mother”, czyli drugi najmocniejszy, moim zdaniem punkt albumu. Pod względem riffów gitarowych to może być nawet najlepszy kawałek Good Tiger (te riffy w drugiej zwrotce!). Oczywiście nie brakuje tutaj chwytliwego refrenu z barwnymi akordami, odrobina naleciałości prog – rockowych też się czasem tutaj zdarzy. Oryginalnie jest na pewno w „Sunthrower Flower”. Raczej nie spodziewałem się nieco orientalnych motywów w stylu Polyphii, takich kombinacji dotąd nie było. To co wyróżnia ten utwór to przede wszystkim mocne inspiracje muzyką r'n'b/neo soul, zarówno w wokalu jak i warstwie instrumentalnej. To co zaciekawi słuchacza to także z pewnością mocno psychodeliczny środek. Tutaj naprawdę się sporo dzieje! Następny „GoGo Yubari” jest nieco bardziej progresywny i zakręcony rytmicznie niż zwykle. Czuć tutaj sporą dawkę energetyczną. Rewelacyjny jest też fragment z ambitnymi akordami na czystym kanale , z delikatnym wokalem w tle. W „Grow. Smile. Accept.” wchodzą od początku bardzo ciekawe akordy choć na tle dziwnego wokalu i niezbyt porywających melodii wokalnych. Refren jest po prostu tragiczny, gorszy nawet niż na nielubianej przeze mnie „We Will All Be Gone ''. Nuda, wtórność, człowiek ma chęć przewinąć do końca. Płytę zamyka zaskakująco długi, prawie ośmiominutowy „If You Weren't My Son I'd Hug You”. Nazwa utworu pomimo że nieco przewrotna i kontrowersyjna, to wartość muzyczna utworu jest znów bardzo nijaka. Jest to równie słabe zakończenie jak na poprzednim albumie. Zwyczajny, prosty, wręcz ogniskowy utwór z paroma akordami na okrągło z mało porywającym wokalem gitarzysty zespołu (ten sam zabieg był na „We Will All Be Gone). Z czasem akordy mogą się wydawać nieco ciekawsze, ale to kiepskie pocieszenie. Nie rozumiem jak można po raz kolejny kończyć album taką niepasującą do niczego „kaszaną”? Może to swego rodzaju wewnętrzny „inside joke”?

Ocena: Pierwsza Kwadra
„Raised In A Doomsday Cult” jest płytą dość niejednoznaczną do oceny, gdyż są tutaj utwory naprawdę dobre lub nawet świetne, ale też słabe, nijakie czy wręcz koszmarne. Nierówność albumu jest tutaj cechą charakterystyczną, którą można porównać do sinusoidy to jest średni/przeciętny początek, bardzo dobry/genialny środek, dramatycznie słaby/ nijaki koniec. Styl muzyczny zaprezentowany tutaj też jest ciężki do sklasyfikowania , ponieważ nie jest to na pewno progresywny rock , z drugiej strony nie jest to pop/indie rock. Jednakże faktem jest na pewno o niebo więcej ciekawszych kawałków niż na „We Will All Be Gone”. Elliot Coleman wypadł jak zwykle wspaniale, śpiewając wiele niezapominanych fragmentów. W warstwie instrumentalnej , zgodnie z moimi oczekiwaniami genialnie wypadł J.P. Bouvet, pokazując że jest idealnym wyborem dla Good Tiger. Riffy i motywy gitarowe są tutaj głównie poprawne, niektóre fragmenty są bardzo interesujące, ale znów jest brak jakichkolwiek solówek, choć w kilku momentach mocno by tutaj pasowały. Reasumując, zespół Good Tiger ponownie jakoś szczególnie nie przekonał mnie do siebie , chociaż płyta jest co najmniej poprawna. Proch nie został odkryty, ale możliwe, że fani nieco lżejszych klimatów będą ponownie zachwyceni. Na pewno czasem wrócę do tej płyty, jest to także mocny kandydat do Top 10 najlepszych płyt roku 2020.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz