niedziela, 5 sierpnia 2018

Marcus Miller - Laid Black (2018)


Marcusa Millera, wybitnego basisty nikomu chyba nie muszę przedstawiać. Jego najnowszej płyty właściwie mogło by nie być, bo sam muzyk niewiele już wnosi do swojego warsztatu czy do muzyki, głównie jazzowej, za wiele. Nie dla tego jednak słucha się kolejnych jego płyt z wypiekami na twarzy, a w tym także wypadku odlicza dni do gdyńskiego koncertu jaki będzie miał miejsce w listopadzie. Jego płyt słucha się dla jego wspaniałego warsztatu oraz niezwykłego charakterystycznego brzmienia basu, które najzwyklejszą melodię zamienia w magię. Co znalazło się na najnowszym krążku muzyka?


Zaczynamy od rozedrganego charakterystycznym basem Millera "Trip Trap" utrzymanego w skocznym stylu funky. Nie brakuje tutaj pulsującej perkusji, mocnej sekcji dętej, a nawet mrocznych przejazdów elektroniki w tle. Na koniec zaś okazuje się, że energia to nie tylko efekt znakomitych muzyków zebranych przez Marcusa, ale także nagrania zrealizowanego na żywo podczas koncertu, o czym świadczą całkowicie zasłużone oklaski na końcu numeru. "Que Sera Sera" który pojawia się na drugiej pozycji i zmienia klimat z pulsującego funky na tylko pozornie lekką soulową pieśń, w której obok cudownego basu Millera wyróżnia się świetny wokal wokalistki Selah Sue. Do szybszych, pulsujących rytmów wracamy jednak w "7-T'S" z gościnnym udziałem puzonisty Trombone'a Shorty (właściwie Troya Michaela Andrewsa). Tu oczywiście nie brakuje kapitalnego basu Millera, ale także popisów sekcji dętej, zwłaszcza wspomnianego puzonisty. Wspaniały, przepełniony radochą i pozytywną energią kawałek po którym przechodzimy do kolejnego wyciszonego, delikatnego utworu. "Sublimity 'Bunny's Dream'" który idealnie balansuje emocje związane z poprzednikiem. Bas Millera oczywiście mruczy w tle, a na nim unoszą się fantastyczne solówki sekcji dętej, ale całościowo dominuje w nim lekki i senny charakter unoszący się w przestrzeni i po gorącu będącym chłodnym wietrzykiem podkreślanym akustyczną gitarą i afrykańskimi wokalami w tle kolejnego gościa na płycie, Jonathana Butlera.

Do szybszych, ale tylko nieznacznie, dźwięków wracamy w "Untamed", w którym kapitalny bas Millera współgra z perkusjonaliami i elektroniką uzupełnianych delikatną melodią fletu czy okazjonalnie również sekcji dętej czy klawiszy. To taki utwór, w który brzmiałby równie doskonale gdybyśmy otrzymali sam czysty mruczący bas Marcusa bez dodatków. W podobnej atmosferze utrzymany jest "No Limit" który fantastycznie przypomina o najlepszych jazzowych czasach, gdzie królował eksperyment, swoboda i ogromna wrażliwość. Po tej porcji pozytywnej energii Miller wraz ze swoim zespołem serwuje następną pod postacią kompozycji "Someone to Love", która wbrew tytułowi nie jest coverem. Ponownie delikatnie zwalniamy - do pianinowego tła i rzewniejszych zagrywek na basie. Sam Marcus Miller nawet w tym utworze śpiewa - lekko, aksamitnie jakby szeptał słuchaczowi do ucha. Po prostu piękne. Zbliżając się do końca płyty zostajemy uraczeni znakomitym "Keep'em Runnin" utrzymanym w stylistyce fusion, ale flirtującym także z hip hopem. W dość powolnej kompozycji znów dzieje się sporo - od pulsującego basu i elektronicznego tła aż po finał z sekcją dętą. Na zakończenie zaś Miller przygotował niemal ośmiominutowy utwór "Preacher's Kid", który znów ucisza i kołyszy. Najpierw wokalami grupy Take 6 znanych także ze współpracy z Quincym Jonesem, Stevem Wonderem czy Rayem Charlesem, potem dźwiękami saksofonu i trąbki. Sam Miller zaś przecudnie pogrywa tutaj na klarnecie, oczywiście basowym. Tu nikt się nie spieszy, a mimo to czuje się ogromną energię i swobodę.

Ocena: Pełnia
Na pewno nie jest to najlepszy album Marcusa Millera, na próżno też szukać tutaj rewolucji w preferowanych przez muzyka stylach. Basista żongluje jednak nimi, łączy i przetwarza nie tylko z wyczuciem i swobodą, ale także czystą radością, którą w pełni potrafi oczarować słuchacza. To płyta, której słucha się z ogromną przyjemnością w całości, delektując się zarówno delikatnymi i kojącymi numerami jak i rozedrganymi popisami basu czy sekcji dętych. Jest to także płyta idealna na lato, zwłaszcza tak gorące jak w tym roku - przynosząca fale gorąca, ale i deszczu, chłodnego i orzeźwiającego po którym w powietrzu unosi się zapach ziemi. Marcus Miller nie musi też nikomu niczego udowadniać, ani silić się na rewolucje, bo samo brzmienie jego instrumentu wywołuje na twarzy ogromny uśmiech, a pozostali muzycy doskonale mu wtórują tworząc wspólnie rzecz absolutnie niewymuszoną, soczystą i porywającą każdym dźwiękiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz