niedziela, 3 września 2017

Below The Sun - Alien World (2017)


Stanisław Lem nie miał szczęścia do ekranizacji swoich książek i opowiadań, co więcej był sceptycznie nastawiony do przenoszenia ich na ekran. W historii kina nie powstały ich wiele i każda faktycznie pozostawiał wiele do życzenia. Serial o pilocie Pirxie wypadł zbyt infantylnie, obie adaptacje "Solaris" łapały się za różne aspekty powieści i obie są raczej nieoglądalne, nie wspominając o przekombinowanym eksperymencie Andrzeja Wajdy i jego "Przekładańcu". W muzyce sięga się po Lema jeszcze rzadziej, jeśli nie liczyć gdyńskiego Ampacity nie spotkałem jeszcze żadnego zespołu, który by o jego twórczość oparł swoją dźwiękową podróż. Tymczasem pochodzący z Rosji zespół Below The Sun wziął na warsztat wspomniane już "Solaris" i postanowił oprzeć o nią koncept swojej najnowszej płyty...

Below The Sun to grupa pochodząca z Krasnojarska, małej syberyjskiej miejscowości, a najnowsza płyta to ich drugie wydawnictwo, które swoją premierę miało 26 maja. "Alien World", bo taki tytuł nadali płycie, to niespełna godzinna podróż na planetę Solaris, którą Stanisław Lem opisał w swojej powieści w roku 1961. Opowieść, która eksplorowała naturę ludzkiej pamięci w kontekście złożonych komunikatów miedzy ludzkimi i nieludzkimi formami życia to zdecydowanie wdzięczny temat nie tylko na film, ale także na niesamowitą przyprawiającą o ciarki na plecach ścieżkę dźwiękową. Podobnie jak w powieści w centrum zainteresowania znajduje się nieludzka forma życia jaką jest żywy i myślący ocean, który jest zdolny do przywracania ludzkich wspomnień i tworzenia fizycznej i psychicznej iluzji. Rosjanie z Below The Sun podkreślają, że podczas nagrywania płyty, którą tworzyli w dwóch krasnojarskich studiach nagraniowych, nie wykorzystali żadnych syntezatorów ani sampli, a wszystkie dźwięki zrealizowali za pomocą gitar, basu, perkusji, wokalu i kilku efektów. Materiał powstawał w oparciu o dźwiękowe i soniczne eksploracje, black metalową atmosferę, opresyjny doom, ponure syberyjskie pejzaże i różne muzyczne odniesienia od Pink Floyd począwszy, przez Jimiego Hendrixa, aż po grupę Ahab. Przełożyło się to na niesamowity gęsty album, który pozwolił skupić się na bezkresie oceanu i ludzkich emocjach.

(...) biologowie widzieli w nim twór prymitywny - coś w rodzaju gigantycznej zespólni, a więc jak gdyby jedną, spotworniałą w swym wzroście, płynną komórkę (ale nazywali go "formacją prebiologiczną"), która cały glob otoczyła galaretowatym płaszczem o głębokości sięgającej miejscami kilku mil - to astronomowie i fizycy twierdzili, że musi to być struktura nadzwyczaj wysoko zorganizowana, być może bijąca zawiłością budowy organizmy ziemskie, skoro potrafi w czysty sposób wpływać na kształtowanie orbity planetarnej.

Tak jak Kevin, główny bohater powieści Lema, przybywamy na planetę Solaris z orbity niewygodnym statkiem, a wokół nas rozbrzmiewają dźwięki pierwszego utworu zatytułowanego "Blind Ocean". Wyłania się on z kosmicznej ciszy ambientowym szumem przywodzącym trochę na myśl uwerturę "Tako rzecze Zaratustra" Richarda Straussa, którą w "2001: Odyseja Kosmiczna" wykorzystał Stanley Kubrick. W drugiej minucie wraz z mrocznym, dusznym gitarowym riffem i powolną perkusją zmienia się klimat, a już po chwili następuje potężne, gęste i surowe uderzenie przywodzące na myśl fale obijające się o brzeg (choć w tym wypadku brzegu naturalnie nie ma). Nagle ta ponura atmosfera ustępuje delikatnemu, melancholijnemu post-metalowemu zwolnieniu, by równie nagle wrócić do intensywnego, surowego rozwinięcia, które po chwili znów ustępuje delikatnemu klimatowi, które wraz z wyciszeniem sennie wprowadza do drugiego utworu noszącego tytuł "Mirrors". Niepokojący, duszny gitarowo-perkusyjny doomowy wstęp, ale w dalszej części robi się ciężej i gęściej z wyraźnymi odniesieniami do sludge metalu, a nawet muzyki drone, by niespodziewanie znów zakołysać i wyciszyć melancholijnym zwolnieniem, które po chwili przyspiesza i wraca do cięższego brzmienia. Płynne przejście do świetnego, surowego "Giant Monologue", który zachwyca swoim monumentalizmem i duszną atmosfera. Tu wyraźnie słychać wspomniane black metalowe wpływy, ale są one jednocześnie przefiltrowane przez doom, post-metal, sludge i powolny drone - co robi piorunujące wrażenie. Jednak ciężko nie jest przez cały utwór, jest w nim też jeszcze bardziej duszne i niemal senne zwolnienie, które jeszcze kapitalniej buduje tę atmosferę wzajemnie się przenikając, kurcząc i nachodząc na siebie niczym orbita Solaris.

Odkrycie Solaris nastąpiło niemal sto lat przed moim urodzeniem. Planeta krąży wokół  dwu słońc - czerwonego i niebieskiego. Przez czterdzieści lat z górą nie zbliżył się do niej żaden statek. W owych czasach teoria Gamowa-Shapleya o niemożliwości powstania życia na planetach gwiazd podwójnych uchodziła za pewnik. Orbity takich planet bezustannie zmieniają się w skutek grawitacyjnej gry, zachodzącej podczas wzajemnego okrążania się pary słońc. Powstające perturbacje na przemian się kurczą i rozciągają orbitę planety i pierwociny życia, jeśli powstaną, ulegają zniszczeniu przez promienisty żar bądź lodowate zimno. Zmiany te zachodzą w okresie milionów lat, więc - wedle skali astronomicznej czy biologicznej (bo ewolucja wymaga setek milionów, jeśli nie miliarda lat) - w czasie bardzo krótkim.

Po wyciszeniu wyłania się "Dawn for Nobody", który oplata sennym, powolnym wstępem, które równie powoli się rozwija i przyspiesza zupełnie jak byśmy faktycznie się budzili. Z każdym kolejnym dźwiękiem robi cię coraz mroczniej i ciężej, a gdy się urywa przechodzi w lżejszy i bardziej melodyjny kawałek zatytułowany "Release". Nie oznacza to jednak, że lekko będzie przez cały utwór, bo kontrastuje się je mocnymi, gęstymi fragmentami, które niemal wbijają w fotel czy też raczej zalewają falami tajemniczego oceanu. W znakomitym "Dried Shadows" ponownie dźwięki wyłaniają się niepokojąco z ciszy, a raczej pustki oceanu i oplatają ambientowym szumem, a następnie uderzają mocnymi gitarami, powolną perkusją i świetną atmosferą która tutaj z kolei jest kontrastowana melodyjnymi post-metalwoymi zagrywkami, a te płynnie przechodzą w gęsty sludge'owy łomot, który na koniec zwalnia i urywa się przechodząc w gitarowy wstęp przedostatniego "Black Wave". Tu ostry riff łączy się z melancholijną melodią, jest ponownie odrobinę lżej, sennie ale równie niepokojąco i klimatycznie jak w tych najcięższych momentach, a te świetnie kontrastują się z tą senną atmosferą i jak wcześniej orbitują i nachodzą na siebie. Wraz z ambientowym w duchu wyciszeniem i jego końcowym post-metalowym lekkim rozwinięciem zostajemy przeniesieni do finału, czyli utworu "In Memories". Znów jest delikatnie, sennie i buduje się na początku atmosferę mogącą nieco kojarzyć się z Pink Floyd, choć nie kojarzyłbym grania Below the Sun z tą grupą. Nieco później panowie nieco przyspieszają, ale nie zbliżają się już w rejony ciężkiego i dusznego doom czy sludge metalu, tutaj dominuje aura melancholii i post-metalowego spoglądania na pejzaż, w tym wypadku oceaniczny.

Prawdopodobnie Lem nie pochwaliłby płyty Below The Sun twierdząc, że nic tu nie brzmi, że to jakieś zgrzyty i bezskładne szumy. Osobiście jednak uważam, że jest to udana próba przeniesienia kosmicznej pustki i tajemnicy wokół żyjącego i myślącego oceanu oraz zrozumienia tego, co czuł Kevin. Nie jest to może płyta tak udana jak ta od Twinesuns z konceptem opartym wokół "Ubika" Phillipa K. Dicka, ale fani podobnych klimatów będą zadowoleni. To płyta, która poznaje się warstwowo i metodycznie, zupełnie jak by badało się ocean, taka do której warto wracać po wielokroć, również przy lekturze powieści Stanisława Lema do której pasuje znakomicie. Ocena: 8/10


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR. Fragmenty "Solaris" Stanisława Lema podaję za wydaniem Biblioteki Gazety Wyborczej, Warszawa 2008.

W kontekście filmowym związanym z "Solaris" polecam świetny dwuczęściowy tekst zamieszczony na zaprzyjaźnionym blogu Najdalszy Brzeg: tutaj i tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz