środa, 27 września 2017

Leprous - Malina (2017)


Jeśli słowo znajdujące się w tytule, a mianowicie "Malina", brzmi Wam swojsko to nie będziecie się mylili i choć oznacza dokładnie to samo co u nas, nie pochodzi z Polski. Panowie zaczerpnęli to słowo z podróży do Gruzji, gdy Einar Solberg odwiedzał swojego brata w Gruzji i usłyszał od tamtejszych sprzedawczyń malin nawoływania: "Malina! Malina!". Zgarbiona postać kobiety z koszykiem znalazła się nawet na okładce. A jako że norweskie Leprous nie lubi stać w miejscu i na piątym albumie panowie postanowili jeszcze bardziej poeksperymentować z brzmieniem i stylistyką niż miało to miejsce na znakomitym "The Congreagation"... 

Nieco inne podejście zwiastuje już wspomniana grafika na okładce. Odległa planeta na której zagubiona staruszka z koszykiem pełnym malin kieruje się do jaskini pełnej kryształów. Na horyzoncie majaczą dwa inne ciała niebieskie, zgrabnie i niezaburzające całości umieszczone logo grupy i ledwo zauważalny tytuł albumu. O ile poprzednia zdobiąca "The Congregation" była niezwykle minimalistyczna, w jakiś sposób wręcz odrażająca, tak tutaj niezwykłe jest to w jaki sposób emanuje swoistym ciepłem, przyciąga do siebie. Tą samą niezwykłość udało się też uchwycić w numerach które złożyły się  na nieco ponad godzinną niesamowita podróż dźwiękową w której panowie postawili na złagodzenie brzmienia, sięgnęli po inspiracje rodem z lat 80 może nawet 90, dali się porwać przystępności pop rocka, a jednocześnie nie zatracili swojego charakteru i nietuzinkowego podejścia do swojej muzyki.

Zaskoczeniem może być już otwierający płytę "Bonneville" który zaskakuje harmoniczną melodią gitar i synkopową perkusją, a zarazem niezwykłym spokojem uzupełnionym jak zwykle niesamowitym głosem Einara Solberga.  Wreszcie w połowie następuje mroczne przełamanie nieco szybszą perkusją i pojedynczym tonem basu, które przepięknie rozwija się do mocnego finału. Niemal siedmiominutowy "Stuck" znalazł się na pozycji drugiej od początku jest dużo szybszy, ale równie zaskakujący, bo wyraźniej nawiązujący do rocka alternatywnego, a także w pewnym stopniu do poprzedniej płyty. Jest surowo, ale bardzo energetycznie, a w utworze nie brakuje przełamań rytmiki, intensywnych zagrań czy nawet elektroniczno-orkiestrowych zwolnień, co w muzyce norwegów jest pewnego rodzaju nowością. To, że Leprous nie stoi w miejscu i wciąż poszukuje nowych rozwiązań doskonale też słychać w "From The Flame" który powala klimatem, łączeniem charakterystycznego stylu zespołu z melodyjnym popowym zacięciem. Nie ma po prostu opcji, żeby ten kawałek nie poruszał zmysłów i duszy.

Równie porywający jest "Captive" energetycznie rozpędzający się zaraz po zakończeniu poprzednika. Niesamowicie przestrzenne, wyraziste i soczyste, a przy tym drapieżne i przemyślane pod względem przełamań i smaczków, które znakomicie łączą się w całość. Dodać należy, ze w obu przypadkach mamy do czynienia z numerami, które nawet nie trwają czterech minut! Po nim wchodzi nieco dłuższy fenomenalny "Illuminate" stanowiący kolejny przejaw geniuszu zespołu, a konkretniej Solberga i Oddmunda, którzy dbają o proces twórczy zespołu. Spokojniejszy, zachwycający bogatym brzmieniem i napędzany w znacznym mierze klawiszami. Melancholijnie robi się w "Leashes", który również jest fantastyczny. Delikatne, nastawione na zadumę kroczące tło i głos Einara czaruje i porywa ze sobą. Nawet wtedy gdy całość nabiera tempa, rozmachu cały utwór jest niesamowicie łagodny i poruszający. Drugą połowę płyty otwiera kapitalny "Mirage" gdzie ponownie na pierwszy plan wysuwają się klawisze i elektronika, ale także świetny riff dopełniający tego nieco "ejtisowego" klimatu, a na koniec dodatkowo polanego odrobiną djentu. Cudo! Po nim wskakuje fantastyczny numer tytułowy, który znów czaruje spokojnym elektroniczno-orkiestrowym początkiem i głosem Einara kapitalnie budującym napięcie. Nieco później robi się gęściej gdy dochodzi do tego partia perkusyjna, po chwili uzupełniona rozedrganym riffem, by po chwili znów się wyciszyć do delikatnej pulsacji, by następnie ponownie nieznacznie przyspieszyć, ale nawet na moment nie sięgając po przyspieszenie do pełnych obrotów.


To następuje dopiero w rozszalałym, ale równie magnetycznym "Coma", które wita nas niemal dyskotekowymi klawiszami, szybkim nisko strojonym riffem i rozpędzoną perkusją. Dłuższy, bo sześciominutowy "The Weight Of Disaster" który ponownie wydaje się być nieco wyrwany gdzieś z ostatniego albumu, choć jest jeszcze bardziej połamany. Liryczne, delikatne fragmenty niesamowicie łączą się tutaj z porcjami soczystego uderzenia mającego w sobie coś z dawnego Deftones, gdyby szukać muzycznych skojarzeń, choć zagrane z jeszcze większą wrażliwością i godną podziwu precyzją, takze w kwestii budowania napięcia. Ogromne wrażenie robi niemal operowe, awangardowe wręcz zakończenie podstawowej wersji płyty, czyli gęsty, filmowy "The Last Milestone" oparte niemal w całości na posuwistym, mrocznym brzmieniu sekcji smyczkowej. Jakże fenomenalnie na tym tle brzmi kontratenor Einara Solberga! Po plecach przechodzą ciarki, a niezwykła porcja smutku, jaka się z tej kompozycji wylewa oplata słuchacza oczyszczając i jednocześnie każąc głęboko się zastanowić nad tym co słyszymy. Wersję rozszerzoną, podobnie jak miało to miejsce przy "The Congregation", dopełnia jeszcze jedna kompozycja, a mianowicie "Root", która świetnie pokazuje bardziej alternatywną i popową w duchu twarz Leprous. Tu na pierwszy plan wysuwa się partia basu, genialnie wspomagana pozostałymi instrumentami, co doskonale słychać zwłaszcza w rozwinięciu na chwytliwy refren.

Ocena: Pełnia* 
Niektórzy mają Leprous za złe, że nie chcą nagrywać takich samych płyt, kolejnych "Coal" czy "The Congregation". Mi jednak bardzo się podoba ścieżka jaką podąża ta norweska grupa. Einar Solberg wraz ze swoim zespołem nie boi się eksperymentować ze swoją muzyką, brzmieniem i stylami, nie ma obaw przed przekraczaniem granic. Muzyka Leprous wyłamuje się szufladkom, założeniom gatunkowym czy oczekiwaniom słuchaczy i fanów. To, co znalazło się na "Malina" porywa oryginalnością, świeżością i ogromem niezwykłych dźwięków, mieniącym się od fragmentów trudnych, nieprzystępnych i tych, które z miejsca wpadają w ucho. Leprous po raz kolejny potwierdza swoją niezwykłość i podkreśla fakt, że jest jednym z nielicznych tak inteligentnie pomyślanych wielopłaszczyznowych współczesnych grup progresywnych, które brzmią ożywczo i niesamowicie naturalnie.



* Opis nowych ocen w zakładce "Oceny".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz