wtorek, 5 września 2017

Sólstafir - Berdreyminn (2017)


Daleki jestem od stwierdzeń jakoby najnowszy album Islandczyków z Sólstafir trącił paździerzem i sprawia przygnębiające wrażenie - jak zostało to stwierdzone w lipcowo-sierpniowym numerze Noise Magazine. Islandzka grupa przeszła przez klika zmian stylistycznych, które ostatecznie wyklarowały się na poprzednim albumie i wydaje mi się, że Sólstafir miał tylko trzy możliwości: nagrać kolejny identyczny album, nagrać coś zupełnie innego ale równie zaskakującego, albo rozwiązać zespół bo przecież nie przeskoczą samych siebie i nie zadowolą wszystkich. Islandczycy wybrali opcję drugą i zrobili to równie zaskakująco i niesamowicie...


Doskonałe wrażenie robi już minimalistyczna grafika płyty, na której nie ma nazwy zespołu, ani tytułu płyty. To, co widzimy to jedno z islandzkich górskich rozlewisk, zasnutych gęstą mgłą. Uwagę zwracają też dwie postacie: samotny jeleń i kobieta głaszcząca zwierzę po szyi. Nie wydaje mi się, że to zwykła kobieta, a raczej jedna z nimf, która wyłoniła się toni, by przywitać się z jeleniem. Z drugiej strony mam tez wrażenie, że postacią może być starzec, który znajdował się na okładce znakomitego poprzednika "Ótta". Mógł przecież uciec do natury od swojego życia, zaprzyjaźnić się z jednym z jeleniów i teraz wspólnie przemierzać bezmiar swojej egzystencji gdzieś na Islandii. Mnie chwyciła za serducho, a muzyka przepięknie to uczucie i ten obraz uzupełniła.

Niezwykły jest też początek albumu, czyli utwór "Silfur - Refur". Zaczyna się niepozornie post-rockowo, sennie i mrocznie, jakby wyłaniał się z islandzkiej mgły, a następnie kapitalnie panowie uderzają hard rockową ścianą gitar i perkusji wyrwanej z lat 70, co fantastycznie zostało podkreślone unoszącym się klawiszem i wokalem Aðalbjörna Tryggvasona. Cudne jest tutaj też senne, bardzo klimatyczne zwolnienie pod koniec numeru, które następnie równie niesamowicie rozwija się w finałowe uderzenie. Jako drugi wskakuje "Ísafold", w którym znów jest bardziej hard rockowo choć klawisz tym razem nadaje całości nieco skocznego charakteru lat 80. Sam utwór jest jednak utrzymany w powolnej, dusznej i smutnej tonacji. W żadnej mierze nic nie brzmi tutaj wieśniacko, jak określił redaktor Dunaj, a wręcz przeciwnie: brzmi to bardzo sympatycznie, a swoim klimatem przypominać może nawet elektroniczne eksperymenty naszego Riverside. Leniwie rozpoczynający się "Hula" skręca w nieco innym kierunku: malowania islandzkiego pejzażu dźwiękami. Tu jest jeszcze spokojniej, jeszcze bardziej tajemniczo i jeszcze bardziej sennie, zupełnie jakbyśmy zatapiali się w islandzkiej mgle gdzieś pośród tamtejszych gór. Uroczy jest barokowy chór anielski, który słychać w połowie numeru i niemal kołysankowe brzmienie klawiszy i perkusji.


W czwartym numerze zatytułowanym "Nárós" panowie nie rezygnują z melancholii i magicznej, nieco sennej atmosfery. Najpierw Tyggvason usypia naszą czujność na tle gitary i tykającej niczym zegar perkusji, a po chwili całość delikatnie przyspiesza, by nagle energicznie wybuchnąć giarowym, sutowym riffem i hard rockowym tempem skrytym jednak pod wspomnianą melancholią i pejzażem Islandii, bo jej krajobraz nieustannie nam w muzyce Sólstafir towarzyszy. Doskonale z tym rockowym rozpędzeniem zazębia się klawiszowo-smyczkowy, przepełniony smutkiem początek utworu "Hvít sæng". Gitarowy riff, który kontrastuje z tym spokojnym tłem nadaje zaś całości surowego klimatu bluesa albo wręcz doomowego posmaku, by nagle przepięknie się rozwinąć do szybszego, choć niepozbawionego tego smutnego tonażu rozwinięcia. W kolejnym utworze zatytułowanym "Dýrafjörður" znów czaruje się łagodnym, melancholijnym i przepełnionym smutkiem, a zarazem bardzo filmowym klawiszowym wstępem do którego po chwili dołącza gitara i perkusja budując przepiękną atmosferę. Jest powoli, jest pięknie i mimo smutku, goryczy, która wypełnia ten numer - magicznie. Po nim wjeżdża "Ambátt" w którym robi się odrobinę cieplej, radośniej choć nawet na moment nie przyspieszamy. Jest w nim coś z szaleństwa alternatywnego rocka, ale osadzonym w niespiesznym, klimatycznym post-rocku, nastawionym na emocje i odczuwanie. Jest to także utwór w założeniu bardzo progresywny - rozwija się przepięknie i zachwyca swoim urokliwym instrumentalnym pasażem, a islandzka mgła na moment zdaje się nawet rozwiewać. Podstawową wersję płyty kończy "Bláfjall, który otwiera bardzo żywy, odrobinę barokowy klawisz, a po chwili całość przepięknie się rozwija kroczącym, gitarowym riffem i przyspiesza spinając album klamrą. Wraca hard rockowe brzmienie, ale nadal przefiltrowane przez post-rockową melancholię. Świetnie brzmi tutaj też bas, który wręcz dominuje nad resztą instrumentów, fantastyczne jest budowanie klimatu i surowy (za sprawą wspomnianego basu) pasaż instrumentalny, który kapitalnie się urywa by oczarować klawiszem, a następnie znów uderza niczym huragan, który zerwał się gdzieś w najbardziej górzystych partiach Islandii.

Dwa dodatkowe utwory znalazły się na wersji rozszerzonej. "Svart blóð" nieco odstaje brzmieniem, które nie jest tak dopracowane jak w regularnych utworach, ale jest równie piękne pod względem emocji. Od początku gitarowy i mocniejszy, ale nadal utrzymany w smutnej, sennej konwencji. Świetnie wypada w nim finałowe uderzenie mogące przywodzić na myśl grupę Kvelertak i ich stylistyczną zabawę z hard rockiem oraz black metalem od którego wszak Sólstafir zaczynał. Melancholijnie, sennie i delikatnie jest ponownie w  drugim bonusie, czyli "Samband i Berlin". Gdy następuje przyspieszenie słychać, że jest to jakby przedłużenie energicznego "Silfur - Refur" tylko nieco spokojniejsze i bardziej ponure. Oba dodatki to dobre utwory, choć nie wnoszą za wiele do płyty, która w wersji podstawowej jest niezwykle pełna i piękna. Spokojnie można słuchać albumu już bez nich, choć z drugiej strony jeszcze dobitniej pokazują rozwój stylistyczny islandzkiej formacji.

"Berdreyminn" jest płytą niezwykłą, bardzo emocjonalną i jeszcze smutniejszą od swojej poprzedniczki, której pod względem stylistycznym jest naturalną kontynuacją. Wreszcie jest to jedna z tych płyt, która idealnie nadaje się na jesień, choć paradoksalnie album wyszedł pod koniec maja. Przepełnione melancholią, smutne i pełne goryczy kompozycje przepełnione islandzką mgłą i magicznymi krajobrazami tej skandynawskiej wyspy naprawdę potrafią zachwycić, poruszyć i oczyścić. Nie mam wątpliwości, że nie każdemu granie tej formacji opowiada, ale mnie panowie swoimi nowymi dźwiękami ponownie oczarowali. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz