środa, 25 stycznia 2017

SMS z Polski: Dopelord, Bantha Rider, Nocny Kochanek

Zasnuty mgłą nocny peron kolejowy do takiej muzy pasuje idealnie...

Polski stoner i sludge ma się dobrze chociaż z całą pewnością można powiedzieć, że wielki szał na takie granie nieco ucichł. Bez większego szumu pojawiają się jednak nowe wydawnictwa zespołów obracających się w tych rejonach gatunkowych. Taki Dopelord właśnie wydał swoją trzecią płytę studyjną, a Bantha Rider z Warszawy debiutuje ostro przyprawioną napędzaną "Gwiezdnymi Wojnami" muzą. Jednak w kolejnym "SMSie z Polski" nie tylko o tym, a także o drugim albumie polskojęzycznej odsłony Night Mistress, czyli Nocnego Kochanka. Gotowi na retrogranie z używkami różnego rodzaju w tle i odrobiną nieprzyzwoitego humoru? Jeśli tak to - zaczynamy!

1. Dopelord - Children of the Haze (2017)

Przyznajcie, że też zdążyliście zapomnieć o tej grupie? Pochodząca z Lublina miała swoje pięć minut na fali polskiego stoner/doomowego grania, którą można było zaobserwować parę lat temu. Teraz trochę ucichło, a tymczasem Dopelord przypomina o sobie trzecim pełnometrażowym albumem. Obie poprzednie były bardzo dobre zarówno w swoim gatunku jak i na polski rynek fonograficzny (dodajmy działający w ściśle określonej niszy). Jak jest z trzecim krążkiem?

Płytę otwiera ośmiominutowy "Navigator" w którym z początku jest nadzwyczaj spokojnie, a pojedyncze riffy nie zwiastują ciężkiego doomwego rozwinięcia, które następuje już po chwili. Trudno jednak żeby było inaczej w doom metalu. Jest powolnie, duszno i odpowiednio ciężko, ale także na swój sposób dość melodyjnie. Po nim wskakuje "Scum Priest", który wtacza się perkusyjnym intrem i rozpędzającymi się gitarowymi riffami. Ponownie jest powolnie, duszno i surowo, może nawet trochę znajomo, ale nie ma się co dziwić pewne skojarzenia czy podobne zagrywki w tym gatunku są niemal konieczne, kwestia leży jak jest to podane. Dopelord podaje te staromodne riffy i brzmienia w bardzo smaczny sposób. Znakomicie wypada utwór tytułowy, który powoli wpełza na trzecią pozycję. Znów nie brakuje dusznego powolnego tempa, mocarnego riffowania i niespiesznego klimatu, ale czasem przerywanego melodyjnymi solówkami. Na pozycji czwartej znalazł się niespełna czterominutowy balladowy "Skulls And Candles" w którym na chwilę przestaje być ostro i ciężko, choć nadal jest duszno i powolnie. W moim odczuciu to jednak taki trochę niepotrzebny przerywnik, bo po nim wskakuje dużo ciekawszy "Dead Inside" trwający nieco ponad dziewięć minut i ze świetnym powolnym, dość łagodnym wstępem. Po chwili jednak robi się jeszcze ciekawiej, ciężej i duszno jak na doom przystało. A finalne szybsze rozwinięcie to prawdziwy miód na uszy i jazda bez trzymanki. Trwającą nieco ponad czterdzieści minut płytę kończy "Reptile Sun", który na szczęście pozostaje w tych nieco szybszych i żywszych brzmieniach. Nadal jest duszno, ale znacznie bardziej przebojowo i bardziej w duchu Black Sabbath aniżeli Candlemass. Znakomita robota.

Po bardzo dobrym debiucie "Magick Rites" i równie udanym "Black Arts, Riff Worship & Weed Cult" Dopleord nadal trzyma bardzo dobry poziom. Solidna produkcja wzmacnia znakomitą atmosferę panującą na albumie. Nie jest to w żadnym wypadku dzieło wybitne, bo wszystko w tym gatunku już było, ale w swojej klasie nadal bardzo dobre i porywające. Dla wielbicieli doom metalu i Dopelord pozycja obowiązkowa, a dla pozostałych może to być atrakcyjna odskocznia i ciekawostka, a przy okazji pstryczek w nos, zwłaszcza jeśli nie przekonali się o tym wcześniej, że i u nas gra się taką muzę w przekonujący i atrakcyjny sposób. Ocena: 8/10


2. Bantha Rider - Bantha Rider EP (2017)

Debiutanci i to jacy! Warszawiacy którzy jak wskazuje już nazwa zespołu i debiutanckiego minialbumu są wielbicielami "Gwiezdnych Wojen" grają połączenie sludge metalu z doomem, stonerem spod znaku Sleep i dużą dawką używek psychotropowych takich jak niesławna uzależniająca przyprawa do tego jeszcze palona w bongo. Czy wyprodukowana w takich oparach muza potrafi oczarować? Jeszcze jak!

Bez rzutu na okładkę się w tym wypadku obyć nie może. Utrzymana w żółtawo-brązowych barwach przedstawia trzy postacie, które są nikim innym jak mieszkańcami Morza Wydm na Tatooine. Tuskeni, znani także jeźdzcy Banth to niebezpieczne humanoidalne istoty, które tu wydają się być niegroźne. Wszyscy są w trakcie rytuału wąchania przyprawy z bongo, a jej opary buchają z wszystkich otworów w ich maskach. Gdy tylko zobaczyłem tę grafikę, jeszcze nie wiedząc co chłopaki grają i skąd są - zakochałem się. Takie muzyczne miłości od pierwszego wrażenia są już niestety coraz rzadsze. Jak się okazało, zawartość muzyczna to oklepany do bólu stoner/doom z domieszką sludge'u, ale podany z taką werwą i energią, że tu również kupili mnie z miejsca. Do tego - a jakże! - "gwiezdno wojenne" tytuły utworów i świetne, gęste i soczyste brzmienie. Numerów jest zaledwie cztery, ale na początek to i tak sporo i wystarczająco, by zrobić bardzo dobre pierwsze wrażenie.

Najpierw czeka nas spotkanie z Jawami i ich pełnym tajemnic piaskoczołgiem leniwie toczącym się przez bezkresne pustynie Tatooine. "Sandcrawler", bo taki nosi tytuł otwierający minialbum kawałek od samego początku wgniata w ziemię znakomitym pełnym i bardzo soczystym brzmieniem Surowy, brudny riff, potężna perkusja i leniwa atmosfera całości od początku zachwyca pomysłem i energią, a tej nie brakuje zwłaszcza w szybszym rozwinięciu utworu. Na próżno szukać tutaj dźwięków znanych z motywu Jawów z muzyki Johna Williamsa, ale gdyby go zastąpić w epizodzie czwartym muzyką chłopaków to pasowałoby kapitalnie i naprawdę fantastycznie. W drugim utworze przeskakujemy do chwili gdy Han Solo (oczywiście strzelając jako pierwszy) właśnie zabił Greeda, łowcę nagród przysłanego przez Hutta Jabbę w celu zebrania długu. "Uta tuta Solo (Greedo's Funeral)" jest jeszcze szybszy, jeszcze bardziej gęsty i soczysty. Choć jest nadal powolnie, to jednak jest bardzo melodyjnie i energetycznie. Nie brakuje tutaj także nieco bardziej ponurych zwolnień czy rozbudowanych zagrywek, które sprawiają, że nie sposób się tutaj nudzić. Aż chce się powtórzyć za Hanem Solo "Przepraszam za bałagan" i rzucić garść kredytów zaskoczonemu barmanowi, a następnie szybko się ulatniając z kantyny, gdzie właśnie wypytują o Ciebie szturmowcy Imperium.

Tempo nie siada w niemal ośmiominutowym "Jawa Juice", gdzie znów czeka nas spotkanie z Jawami choć nie wiem gdzie umiejscowić akcję. Nie wiem też czym jest sok, ale obstawiam że nie jest napojem przyrządzanym z tych dziwnych polujących na droidy i porzucone maszyny istoty. Z początku jest powolnie i duszno, ale już po chwili utwór się rozkręca do znacznie szybszych obrotów. Tu znów nie brakuje znakomitego klimatu, soczystych zagrywek, rozbudowanych gęstych riffów i bardzo dobrego, mocarnego brzmienia. W niestety ostatnim na tym wydawnictwie lecimy barką piaskową obserwować (jak wiemy nieudaną) egzekucję Luke'a Skywalkera, Hana Solo i Chewbacki na Morzach Wydm nad Jamą Carkoon gdzie zagnieździł się straszliwy Saarlac trawiący swoje ofiary przez tysiąc lat. "Saarlac Pit" również nawet na moment nie zwalnia tempa ani nie traci nic ze swojego klimatu. Nieco surowszy, jeszcze szybszy i jeszcze bardziej zadziorny, ale nie pozbawiony melodyjności - po prostu absolutnie porywający i wciągający.

Bantha Rider to grupa, która choć nie odkrywa niczego nowego to w swojej stylistyce bogato czerpiącej z klasyków w rodzaju Sleep gra z ogromnym wyczuciem, pomysłem i smakiem. Te cztery kawałki, choć razem nie trwają długo to solidne i bardzo uzależniające numery luźno powiązane z "Gwiezdnymi Wojnami", a do tego znakomicie zrealizowane i pełne świetnej muzy. Mam ogromna nadzieję, ze na tym jednym wydawnictwie się nie skończy, a o chłopakach z Bantha Rider i o tej grupie jeszcze usłyszymy i napiszemy nie raz. Trzymam kciuki tez za to, aby Disney nie przyczepił się do zabawy z gwiezdno wojennymi konotacjami, a gdyby nawet miał jakieś obiekcje to oby stanęło na zrobieniu muzy do któregoś z nadchodzących filmów z sagi. Wreszcie niecierpliwie wypatruję nieco dłuższego materiału, który porwie i zachwyci równie mocno jak debiut, który z całą pewnością znajdzie się w podsumowaniu tego roku, który jeszcze na dobre się nie zaczął. Niech Moc będzie z Wami! Ocena: 5/5



3. Nocny Kochanek - Zdrajcy Metalu (2017)

Wygląda na to, że Andżej* poderwał swoją pannę. Nie jestem jednak pewien czy ich związek układa się tak jak powinien. W dodatku po "Piątuniu" przyszedł "Poniedziałek", żeby było ciekawiej premiera najnowszej drugiej płyty polskiej odsłony Night Mistress czyli Nocnego Kochanka miała swoją premierę w piątek trzynastego, a nie tak dawno pewien poniedziałek podobno był najbardziej depresyjnym dniem roku, czyli tak zwanym Niebieskim Poniedziałkiem. Symboliczny wydaje się też być tytuł nowego albumu chłopaków. Sprawdźmy co u nich słychać i jaki jest najnowszy Nocny Kochanek - czy wciąż śmieszy tak jak poprzedni?

Największa zmora większości ludzi czyli "Poniedziałek" otwiera album. Oczywiście mam tu na myśli kawałek o takim tytule, co znakomicie łączy się też z "Piątuniem" z poprzednika, a jak wiemy po piątku zawsze jest poniedziałek, chociaż przębąkują coś o jakiejś niedzieli... Budziki wszelkie go otwierają, a potem jest już ostro, melodyjnie, dowcipnie i trafnie. Tempo, również to żartobliwe w tekście, nie siada w równie sążnistym i wprawiającym w doskonały nastrój numerze pod tytułem "Dżentelmeni Metalu". Bardzo udany i pełen fajnych riffów jest także kolejny zatytułowany "Pigułki samogwałtu". Doprawdy nie sposób się nie uśmiechnąć z tekstu wyśpiewanego przez Krzyśka Sokołowskiego, duszę Nocnego Kochanka.  Znakomicie wypada "Dziabnięty", który to niektórzy mogą już  kojarzyć z koncertów. Jakże rozczulający jest tekst, który jest tak niesamowicie prawdziwy, a do tego okraszony energetycznym i naprawdę dobrze zagranym heavy metalem, cóż z tego że mało odkrywczym. Kolejnym bardzo udanym i do tego wesołym kawałkiem (mimo smutnej treści) jest "Łatwa nie była". Tytuł mówi sam za siebie, a tekst jest odpowiednio abstrakcyjny i prześmiewczy. Jeśli złapiecie się na tym, że śpiewacie razem z Krzyśkiem to znaczy, że jest dobrze. W moim zdecydowanie jest. Jedną z absolutnych perełek jest ballada, którą na pewno znacie z koncertów, czyli "Dziewczyna z kebabem". Cukier czy też raczej sos musztardowo-czosnkowy wylewa się tutaj ogromną ilością, a tekst jest nie tylko absurdalny, ale i bardzo życiowy. Uśmiech od ucha do ucha gwarantowany.

Mała zmiana, ale tylko stylistyczna, bo z heavy metalu przeskakujemy do power metalu w ramach którego chłopacy parodiują tematykę tegoż gatunku. Kapitalne "Smoki i gołe baby". Nadal nie siada tempo, jest energetycznie i bardzo melodyjnie. Zostając w rejonach parodii podgatunków metalu w następnym zabrali się za metal piracki. "De pajrat bej" pełen jest odniesień nie tylko do gatunku w którym się obraca, ale także do poprzedniego albumu. Dalej jest porywająco, świeżo i bardzo odważnie. Ciekaw jestem czy na kolejnych odważą się na parodie jakiś doomów, blacków (bardziej w duchu Mercyful Fate czy King Diamond aniżeli Mayhem) i innych gatunków okraszając to swoim charakterystycznym stylem, bo wychodzi im to naprawdę zacnie. Po nim wskakuje niespełna półtorej minuty i moim zdaniem trochę niepotrzebna miniaturka "Piosenka o niczym". Szybka, energetyczna i na pewno dobrze sprawdzi się na koncertach, ale na płycie wypada dość słabo. Do mocnych kawałków z którymi nie trudno się nie zgodzić i nie polubić od pierwszego odsłuchu jest kawałek tytułowy. Każdy kto ma kolegę, który ściął włosy i nagle niespodziewanie przestał słuchać metalu i zdradził prawdziwe ideały metalowca odnajdzie się tutaj idealnie. Cala prawda i do tego fajnie zagrana i z bardzo dowcipnym tekstem. Jako przedostatni wskakuje numer noszący tytuł "Pierwszego nie przepijam" uderzającego stylem w granie w rodzaju AC/DC i znów nie ma opcji by sie nie uśmiechnąć. Krzysiek Sokołowski zaś kapitalnie naśladuje Briana Johnsona. A na koniec wrzucili chłopaki jeszcze jedną miniaturkę - akustyczną balladkę "Gdzie jesteś" i dalej jest bardzo fajnie, choć w moim odczuciu i ona nie jest konieczna.

Druga, bardzo równa płyta Nocnego Kochanka jest nagrana z tą samą werwą co debiut. Jest pełna potencjalnych hitów, których nie należy brać na poważnie. Pełna solidnego, sążnistego metalowego grania opartego o schematy, ale zagrana z takim polotem i świeżością, że nie ma opcji by się tutaj nudzić. To taka płyta, którą albo łyka się w całości bez popity albo spuszcza w kiblu. Ja ją łykam w całości i zdecydowanie będę do niej wracał, chyba nawet częściej niż do debiutu. Jestem też pewien, że jeśli widzieliście ich na żywo, zasłuchiwaliście i lubicie debiutancki album, to "Zdrajców Metalu" pokochacie z miejsca, bo muzyka proponowana przez Nocnego Kochanka choć odkrywcza w żadnym wypadku nie jest jest kapitalnym polepszaczem humoru i świetnym zabawowym krążkiem, który będziecie katować na okrągło. Tak trzymać! Ocena: 9/10


*Pisownia z błędem zgodnie z założeniem Nocnego Kochanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz