niedziela, 8 stycznia 2017

Po Całości: Persefone (1): Prawda, mity i źrodła pośród cieni


Już niebawem premiera piątego albumu studyjnego Persefone pod tytułem "Aathma", grupy pochodzącej z Andorry. O ich kolegach z Nami, w którym gra kilku muzyków udzielających się obecnie także w szeregach Persefone, już pisaliśmy jakiś czas temu, najwyższa więc pora przybliżyć dyskografię i zespół wywodzący swoją nazwę z mitologii greckiej i micie o Persefonie, córce Zeusa i Demeter, która została małżonką Hadesa, władcy świata zmarłych. To właśnie ona spędzała pół roku na Ziemi, a pół roku w zaświatach przyczyniając się tym samym do cyklu pór roku. W pierwszej cześci "Po Całości" poświęconej andorskiemu Persefone kilka słów o zespole, o debiutanckim "Truth Inside the Shades" oraz obchodzącym w zeszłym roku dziesięciolecie wydania drugiego krążka zatytułowanego "Core"...



Persefone powstała w 2001 roku. W skład zespołu weszli Toni Mestra Coy grający na basie (i będący w zespole do dzisiaj), Carlos Rozano Quintanilla grający na gitarze (a do 2004 roku udzielający się także wokalnie),  perkusista Xavi Pérez (który z zespołu odszedł w 2003 roku) oraz gitarzysta Jordi Gorgues Mateu, który z grupy odszedł w zeszłym roku. Obecnie skład liczy sześć osób i wraz z Coyem i Quintanillą uzupełniają go: Miguel Espinoza grajacy na klawiszach i udzielający się wokalnie (w zespole od 2002 roku), wokalista Marc Martins Pia (od 2004 roku) oraz perkusista grupy NAMI Sergi Verdeguer (będący w zespole od 2015 roku) i gitarzysta Filipe Baldaia, również z NAMI, który dołączył w zeszłym roku. Grupa wydała dotychczas cztery pełnometrażowe płyty studyjne, debiutancki "Truth Inside the Shades" w 20014 roku, "Core" w 2006 roku, "Shin-Ken" w 2009 roku oraz "Spiritual Migtartion" w 2013 roku. Najnowszy piąty album Andorczyków swoją premierę będzie miał 24 lutego tego roku.

1. Truth Inside the Shades (2004)

Debiutancki album Persfeone trwa niespełna trzy kwadranse i zawiera sześć kompozycji. Mimo to już na pierwszej płycie słychać ogromny potencjał tej grupy. Można zaryzykować stwierdzenia, że ten album jest takim rozbiegiem dla Persefone jakim były trzy pierwsze wydawnictwa szwedzkiego Opeth. Nawet stylistycznie nie odbiegają daleko od wypracowanego przez Akerfeldta wzorca (sprzed wolty), choć od samego początku wyraźnie zaznaczają swój własny pomysł na to granie i swoją tożsamość.

Okładka tej płyty nie zachwyca, a wręcz przeciwnie może rozśmieszyć. Wygląda to jak jakieś połączenie grafiki "Orchid" Opeth z tymi znanymi z pierwszych płyt Nightwish. W przypadku Persefone nie można jednak przejść obojętnie mając do czynienia nawet z tak niedorzeczną okładką, bo wystarczy puścić płytę, by przekonać się, że muzyka ma niewiele wspólnego z tym co na niej widać. Otwiera ją krótki, mroczny pianinowy wstęp w utworze "My Unwithered Shrine", który już po chwili przechodzi w rozpędzony "The Whisper Of Men". Ciężkie gitary, lekko gotyckie klawiszowe tło i growl przetykany spokojnym wokalem. Ciekawiej wypada rozbudowany prawie jedenastominutowy utwór tytułowy,  w którym słychać, że wzorzec Opeth został połączony ze stylistyką bliską Dark Tranquility,  Symphony X i klimatem rodem z Fields of Nephilim, które zabrało się za... black metal. Rozpędzone, ostre riffy łączą się tutaj bardzo interesujące z melodyjnymi zagrywkami, ciepłymi klawiszami i chórem, który nadaje całości odrobinę teatralności, jednak bez popadania w patos czy nadmierne napuszenie. Bardzo atrakcyjnie wypada "Niflheim (The Eyes That Hold the Edge)", który trwa tylko osiem minut i mieni się ogromnymi umiejętnościami chłopaków, które na następnych płytach będą ewoluować i dojrzewać. Pod  tym względem świetnie wypada także przedostatni niemal dziesięciominutowy "Atemporal Divinity". Płytę wieńczy ośmiominutowy instrumentalny "The Demise Of Oblivion", w którym można się już po prostu rozsmakować bo w tym wypadku nie ma tutaj odrobinę denerwującego wokalu.

W przypadku debiutu należy wziąć pod uwagę, że w stosunku do późniejszych albumów znacząco różni się tutaj kwestia wokalu, bo album nagrano bez Martinsa, który dołączył już po rejestracji tego albumu. Blackowy growl może więc tutaj nieco razić, ale niewątpliwie ma swój niepowtarzalny urok. Japońska wersja zawiera jeszcze jeden utwór, już z Martinsem, zatytułowany "The Haunting of Human's Denial". Pierwsza płyta Andorczyków ma w sobie sporo z późnych lat 90 kiedy melodyjny death metal (tu wymieszany jeszcze z metalem progresywnym) brzmiał jeszcze dość plastikowo i przaśnie, ale na pewno nie można odmówić tutaj ciekawych rozwiązań i całkiem sporych umiejętności w łączeniu obu gatunków oraz szukaniu własnego stylu. Ocena: 7/10


2. Core (2006)

Płyta koncept, bo opowiadająca grecki mit o Persefonie, ale także krok do przodu jeśli chodzi o brzmienie i umiejętności muzyków. Drugi album jest też dłuższy od poprzednika, bo trwa około siedemdziesiąt minut, choć wcale nie zawiera więcej utworów, a wręcz przeciwnie. Na całość składają się trzy trwające ponad dwadzieścia minut suity (a te podzielone są na akty). Wersja zremasterowana (z odświeżoną okładką), która została wydana w 2015 roku zawiera jeszcze dodatkowo cover "Symphony of Destruction" grupy Megadeth, ale ów nie będzie nas interesował.

Pierwsza suita to "Sanctuary: Light & Grief", która dzieli się na cztery akty. Są to "Goddess' Wrath", "Light's Memories", "Exiled to the Void" oraz "To Face the Truth". Najpierw witają nas klawisze i szum morza, ale już po chwili przechodzą w ostry riff i rozpędzoną perkusję. Gdy wchodzi growl słychać różnicę - nie jest już tak piskliwie, a zdecydowanie mocniej i bardziej szorstko. Zdecydowanie lepiej brzmią też instrumenty, które zyskały na głębi i wyrazistości także pod względem własnego, charakterystycznego stylu. Panowie znacznie pewniej i płynniej radzą sobie tutaj z poszczególnymi partiami, zarówno łagodniejszymi jak i tymi nastawionymi na ciężar i rozbudowaną formę. Druga suita nosi tytuł  "Underworld: The Fallen & the Butterfly", a aktów jest pięć ("Clash of the Titans", "Dark Thoughts from a Dark Heart", "When the Earth Breaks" oraz "Released") w której panowie nie zwalniają tempa i oczarowują niemal wirtuozerskimi popisami, które znakomicie łączą się z growlem i bogatym brzmieniem. W akcie drugim robi się nawet nieco Opethowo, ale jest to raczej luźne skojarzenie, bo Persefone wcale nie kopiuje Szwedów. Doskonale słychać to także w pięknym, rzewnym początku aktu czwartego opartym na delikatnych klawiszach, gitarze, które po chwili kapitalnie rozpędza się do instrumentalnego, melodyjnego pasażu, a potem robi się jeszcze bardziej intrygująco. Trzecia suita to "Seed: Core & Persephone" podzielona na cztery akty ("A Ray of Hope", "Self Betraying", "Doubts Are Seed", "Dark Inner Transition" i "The End"). Tu także czeka na nas mnóstwo znakomitych rozwiązań, melodyjnych rozwinięć, ciężkich uderzeń i pokręconych partii płynnie i ze smakiem przechodzących w zwolnienia i kolejne rozbudowane ostre sekcje.

Można powiedzieć, że drugi album Persefone to ich faktyczny debiut, bo częściowo może się nawet wydawać, że "Core" to ulepszona wersja debiutu i to nie tylko pod względem brzmienia czy kompozycji, ale także pod względem konstrukcji historii i atmosfery. Mimo długości trzech suit album słucha się od początku do końca z nieukrywaną przyjemnością i zaciekawieniem. Trzy suity będące de facto jednym trwającym siedemdziesiąt minut utworem, który łączy w sobie progresywne ciągoty bliższe Symphony X (aniżeli Dream Theater) z agresją znaną z Opeth, a był to zaledwie początek tego, co Persefone pokazał na dwóch kolejnych albumach studyjnych. Nie pamiętam kiedy dokładnie poznałem Andorczyków, ale chyba było to właśnie przy okazji drugiego albumu do którego wciąż lubię wracać i za każdym razem słucham go z ogromnym zainteresowaniem ciesząc się każdym jego fragmentem. Polecam! Ocena: 8/10


Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz