środa, 23 lipca 2014

Scream Maker - Livin' in the past (2014)


Co łączy Jordana Rudessa, Wojciecha Hoffmana, Rosława Szaybo i debiutantów z Warszawy? Przyczynili się do powstania ich pierwszej pełnometrażowej płyty. Sięgając po tę płytę warto zadać sobie pytania: czy są to jedynie nazwiska, które mają przyciągnąć do nieznanej nikomu grupy oraz, a może przede wszystkim, czy mają na siebie pomysł?

Scream Maker istnieje od 2011 roku i powstał w Warszawie. Rok później wydali epkę "We're not the same", która niedawno została zrealizowana jako pełny album na potrzeby rynku chińskiego (do trwającej prawie trzydzieści siedem minut płyty dodano jeszcze dwa utwory). Na wiosnę, a dokładniej 8 kwietnia pojawił się ich właściwy pełnometrażowy debiut, "Livin' in the past". Człowiek ze śrubą w głowie, w dodatku prześwietlony promieniami X może zainteresować, jednakże bardziej interesujący jest fakt, że tę grafikę zrobił Rosław Szaybo. W dodatku warszawski zespół może poszczycić się także dołączeniem do grona płyt na których zagrał zapracowany klawiszowiec Dream Theater, czyli Jordan Rudess. Tym razem udział tego ostatniego ograniczył się jedynie do krótkiego intra i solówki w utworze "Stand Together", ale to i tak spore wyróżnienie, nie tylko dla debiutujących chłopaków z zespołu Scream Maker, ale także nas Polaków jako narodu. Rudess najwyraźniej lubi z naszymi muzykami pracować.

Przejdźmy jednak do płyty. Wspomniane już "Intro" trwa zaledwie trzydzieści sześć sekund. Pięknie łączy się z gitarowym wejściem "In the Nest Of Serpents", będącym naprawdę dobrym utworem utrzymanym w duchu klasycznego heavy metalu z dobrym, dość wysokim wokalem i melodyjną solówką. Po nim wskakuje "Glory for the Fools" (z udziałem Wojciecha Hoffmana) będącym nieco szybszym tempie przywodzącym na myśl szalone lata 80 i ducha dawnego Queensryche czy Savatage. Numerem czwartym jest kawałek tytułowy o melodyjnym, przebojowym wejściu, a następnie o dość wolnym tempie, przywodzącym na myśl Rainbow, Dio i Black Sabbath z okresu Ronniego. Następnie pojawia się jeszcze spokojniejsze wejście utworu "Fever", takie trochę "zapalniczkowe" nawet można by powiedzieć, jednak i w nim nie brakuje szybszych zagrań. Wydaje się być taki trochę wyjęty ze Skid Row czy Tesli. Nie ustępuje mu także melodyjny, znów trochę jak z Dio, może nawet przypominający Judas Priest, "All My Life".

Kolejnym jest "Angel" , naprawdę dobry, klasyczny killer, które może wydać się odrobinę przesłodzony, ale i tak wypada on znakomicie. "Spacestome" otwierają bębny i gitarowe riffy, po chwili odrobinę wszystko przyspiesza, choć sam utwór jest utrzymany w wolnym tempie. W moim odczuciu chyba najsłabszy na płycie, za bardzo bowiem zwalnia całość albumu, a chóralne śpiewy w tle tak charakterystyczne dla lat 80 nie wypadają tutaj zbyt atrakcyjnie. Niezwykle interesującym kawałkiem jest za to "Stand Together" będąca balladą mającą w sobie coś Black Sabbath i Dio (linia wokalna niemal jak wyjęta), a nawet coś z Iron Maiden. Ten też jest dość wolny, ale różni się od poprzedniego, jest bardziej emocjonalny i po prostu ciekawszy. W nim ponownie można usłyszeć Jordana Rudessa, który nagrał do niego krótką, ale rozpoznawalną solówkę.

Zbliżając się coraz bardziej do końca czekają nas jeszcze trzy numery. Wpierw świetny, szybki i melodyjny "Confessions" jak wyjęty z "Operation: Mindcrime" Queensryche czy Savatage. Ponownie odrobinę zwalniamy w "Never Say Never". Moim zdaniem znów trochę rozbija ten numer mocny charakter płyty i nieco niepotrzebnie ją przedłuża, ale to wcale nie oznacza, że jest zły, może się po prostu wydać nieco nijaki. Po nim na sam koniec znów zaczyna się jazda w duchu Judas Priest i wczesnego Iron Maiden, ale i nie tylko. "Metalheads" to metalowy hymn, więc charakteryzuje go szybkie tempo, pędząca perkusja i ostre, cięte riffy.

Scream Maker nagrywało ten album za granicą, współtworzyli ją różni goście, ale to wciąż jest polski zespół, który dostał szansę na zrealizowanie bardzo dobrego debiutu na wysokim poziomie. Jakiś czas temu koncertowali nawet w Chinach promując reedycję swojej epki z początków kariery. Odpowiadając z kolei na dwa pytania z początku tekstu: chłopacy przede wszystkim są bardzo utalentowani i umieją wlać nową świeżość w granie, które nie jest już niczym nowym. Nie wyważają drzwi, grają to co czują i robią to naprawdę przekonująco. Znane nazwiska w wypadku tej płyty są raczej nobilitującym dodatkiem, mogącym zwrócić na nich uwagę w świecie. Kto wie, może wraz z kolejnym albumem staną się polskim towarem eksportowym na miarę Vadera, Behemotha czy Riverside? Tego im życzę, a sam album polecam, bo jest naprawdę solidny. Ocena: 8/10


2 komentarze: