niedziela, 27 lipca 2014

Overkill - White Devil Armory (2014)


Siedemnasty (czy też raczej osiemnasty według nomenklatury grupy) album studyjny. Taka liczba robi wrażenie, zwłaszcza gdy mówimy o zespole, który właśnie przeżywa swoją drugą młodość. Po znakomitym "Ironbound" z 2010 i równie udanym "The Electric Age" z 2012 roku, panowie z Overkill nie kazali długo czekać na kolejną płytę. Czy "White Devil Armory" dorównuje dwóm poprzednim?


Maskotka zespołu Chaly wita nas z okładki. Tym razem wyraźnie nawiązuje się do dwóch poprzednich okładek, ale także do pierwszej na której się pojawił czaszko-nietoperz, czyli "The Years Of Decay" z 1989 roku. Pokryty zielonkawym nalotem kamienny Chaly, tym razem jako gargulec sygnalizuje upływ czasu i jednocześnie daje do zrozumienia, że to ten sam "diabeł, którego się zna od dawna", parafrazując nieco tytuł jedynego albumu formacji Heaven And Hell. Podobnie jak na poprzednim albumie kontynuuje się tutaj stylistycznie jakość z "Ironbound", ale tym razem intensywniej patrzy w muzyczną przeszłość, aniżeli poprawia o nowe technologicznie potężniejsze brzmienie, bo to stoi na naprawdę wysokim poziomie. To, co jest doskonale słyszalne na tym albumie, to sentymentalne wręcz spojrzenie w lata 80, którymi to jest przesiąknięty niemal w każdym utworze.

Płyta rozpoczyna się ostrym "XDM" (będącym notabene instrumentalnym zaledwie pięćdziesięcio sekundowym intrem), z tym samym impetem i zadziornym charakterem co na dwóch poprzednich albumach. Utwór brzmi jak wyrwany z najpiękniejszego okresu thrash metalu, czyli lat 80. Jeszcze lepszy jest rozpędzony "Armorist", który wypuszczony jako singiel niespecjalnie przekonywał, ale na płycie brzmi po prostu świetnie. Agresywnie, potężnie i niezwykle przebojowo. Miejscami przypomina wręcz "Ironbound", ale Overkill nie kopiuje swoich wcześniejszych płyt, robi je w bardzo podobny sposób, ale w niezwykły sposób komponuje utwory o bardzo zbliżonym charakterze. Killerem jest także następujący po nim, jeszcze szybszy i jeszcze bardziej wyrwany z garażowego okresu thrashu, kawałek zatytułowany "Down to the Bone". Riff prowadzący razem z transowym basem wypada tutaj naprawdę znakomicie. Po nim wskakuje równie znakomity "Pig". To kawałek, który w pamięć (podobnie jak poprzedzający go "Down to the Bone") wbije się na długo. Jedynym poważnym jego mankamentem jest wyciszające się zakończenie w momencie, gdy swobodnie jeszcze mogła wejść rozbudowana solówka.

Usypianie czujności w numerze piątym noszącym tytuł "Bitter Pill" i po chwili kolejne uderzenie przywodzące na myśl wczesne płyty grupy, ówczesnego Testamentu i innych zespołów wówczas zdobywających popularność. Brzmi świetnie, zwłaszcza warte uwagi są partie basu i po raz kolejny znakomicie dopracowane solówki. Równie fantastyczny i jak wyrwany z lat 80 jest ""Where There's Smoke"...", który mówiąc najprościej mocno kopie tyłek. Zdecydowanie jeden z faworytów. Do tego miana pretenduje też "Freedom Rings", w którym fantastycznie połączono ducha lat 80 ze współczesnym obliczem metalu (w stylistyce Overkill znanej z dwóch poprzednich płyt). Istny ogień trwający niemal siedem minut (najdłuższy kawałek na albumie). Po nim kolejnym ostrym riffem i szybką perkusją pojawia się nieco wolniejszy "Another Day to Die", równie udany choć będący nieco słabszym punktem tego krążka.

Lata 80 znów słychać bardzo wyraźne w świetnym "King of the Rat Bastards". Niby wszystko doskonale jest nam znane, a łyka się to bez wahania, słucha z ogromną i nieukrywaną przyjemnością. Dziesiątka to "It's All Yours". W nim także nie ma zawodu, to szybki i bardzo wkręcający się kawałek, choć także należący do grupy tych odrobinę tylko słabszych od reszty. Bardzo dobrze wypada w nim jednak mroczny, progresywny pasaż płynnie przechodzący w solówkę. Tym razem jest też numer jedenasty, czyli "In the Name". Ten także jest odrobinę słabszy od reszty, ale wcale nie znaczy, że jest wypełniaczem, bo także słucha się go naprawdę dobrze. Overkill jest bowiem jednym z nielicznych starych zespołów thrash metalowych, które potrafią utrzymać poziom na całym wydawnictwie i budować napięcie od pierwszych do ostatnich dźwięków. Zaskoczenie? Lekkie nawiązanie do pirackich zaśpiewem w finale.


Wersja rozszerzona posiada jeszcze dwa numery. Porywający "The Fight Song", który kontynuuje miejscami pirackie motywy z kończącego wersję regularną "In the Name" i nie dodaje do niego już nic więcej, a mimo to słucha się go bez poczucia, że jest niepotrzebny i doklejony na siłę. Ostatnim jest "Miss Misery" będący coverem utworu grupy Nazareth, w którym gościnnie zaśpiewał Mark Tornillo znany z niemieckiego Accept, który także kilka lat temu odświeżył formułę i niedługo wyda swój kolejny album, zatytułowany "Blind Rage". Pochodzący z jednego z najlepszych krążków szkockich weteranów (którzy niedawno rozstali się z długoletnim wokalistą i liderem Danem McCaffertym) "Hair of the Dog" z 1975 roku w wersji Overkill jest jeszcze lepszy niż oryginał. Potężniejszy, ostrzejszy i bardziej agresywny. Nigdy nie byłem fanem Nazareth, ale tym coverem nie tylko można być zachęconym do poznania tej grupy, ale także po raz kolejny pokazuje jak niesamowitą grupą jest Overkill. Tak powinno nagrywać się covery. Znakomicie wypada też duet Ellswortha z Tornillo - dwa znakomite głosy w znakomitej wersji znakomitego kawałka. Czy można chcieć czegoś więcej?

Ta sama odświeżona formuła, ten sam zapał, energia i potężne uderzenie co na dwóch poprzednich albumach nie powinna wypalić ponownie. Paradoksalnie sprawdza się tutaj zasada "do trzech razy sztuka". Overkill bowiem dokonał rzeczy niemożliwej: nagrał kolejną znakomitą płytę, która potrafi człowieka przykuć do odtwarzacza na długie piękne, a przy tym niezapomniane chwile. W gruncie rzeczy nagrali taki sam album, jak dwa poprzednie, nie tylko pod względem brzmienia czy impetu, ale także pod względem głównego założenia. Inaczej jednak niż poprzedzającym "The Electric Age" ponownie pojawiły się utwory, które zostają w głowie na dłużej, które potrafią się wybić z całości. Inaczej też, niż miało to miejsce dotychczas, panowie z Overkill zabierają nas nieświadomie, albo nawet właśnie świadomie w sentymentalną podróż do korzeni metalu i robią to w sposób nie tyle świeży, ile bardzo przekonujący.

Są w znakomitej formie, ale słychać też, że ta odświeżona formuła powoli także zaczyna się wypalać i należy sobie na koniec zadać pytanie: czy Overkill będzie potrafił utrzymać podobny poziom i nagrać równie przekonujący album, który w jakimś stopniu będzie czwartym "Ironbound"? Przekonamy się najpewniej za dwa lata, a po najnowszy zdecydowanie warto sięgnąć i po prostu zasłuchać się w potężnym uderzeniu jakie serwuje nam legenda, jaką bez wątpienia jest Overkill. Ocena: 8,5/10


1 komentarz:

  1. Podoba mi się Twoja interpretacja zieloności na okładce :D mi się to skojarzyło z zieloną poswiatą u Kinga. :)

    OdpowiedzUsuń