niedziela, 18 maja 2014

Timo Tolkki's Avalon - Angels of the Apocalypse (2014)


W rok po interesującym, ale nie nadzwyczajnym debiucie nowego zespołu Timo Tolkkiego, najbardziej znanego z grupy Stratovarius, pojawia się jego druga odsłona. Ponownie ze znakomitą okładką, ponownie z bogatą obsadą gości i z podobnym rozmachem. Jak wyszło tym razem?

Gości tym razem jest jednak mniej niż poprzednio, ale i tak jest w czym wybierać. Floor Jansen, Simone Simons, Fabio Lione czy Zakk Stevens to tylko część z nich. Zespół wzbogacił się też o dwóch stałych muzyków wspierających mózg całego projektu czyli Tolkkiego. Mowa o klawiszowcu Antti Ikonenie oraz perkusiście Tuomo Lassila, obaj zresztą współpracowali już z Timo na jednej z jego solowych płyt sygnowanych nazwiskiem czy w Stratovariusie przez kilkanaście lat.
Za okładkę, podobnie jak przy pierwszej płycie odpowiada Stan Decker i tym razem postawił na mroczniejsze, chłodniejsze barwy. Tylko u góry widać płomienie, które zdają się przypominać trochę oko Saurona z Władcy Pierścieni. Sam album zaś kontynuuje historię rozpoczętą na poprzednim krążku. 

Zaledwie czterdzieści pięć sekund trwa intro "Song For Eden", które wprowadza w nową historię wokalem a'capella, który jest bardzo denerwujący. Po nim na szczęście potężne, rozbudowane i epickie wejście utworu "Jerusalem Is Falling". Podniosły i szybki, ze znakomitym wokalem. Po nim następuje "Design the Century", który otwiera klawiszowo-perkusyjny pasaż, a potem rozpędza się do podniosłego, szybkiego i chóralnego numeru. W nim zdecydowane słychać Floor Jansen, która jest w znakomitej formie. W partiach wokalnych, utwór nieznacznie zwalnia, i jest dość sztampowy, nawet w połowie bowiem nie zbliża się do poziomu ostatnich dokonań Epiki, ReVamp czy Nightwish, mimo to słucha się go nadzwyczaj dobrze. "Rise of the 4th Reich" jest kolejnym numerem i ten otwiera gitarowy riff, potem delikatnie przyspiesza. O ile kompozycja jest nawet niezła, o tyle straszliwie denerwować może wokal, jeśli się nie mylę, Davida DeFeisa znanego z Virgin Steel. Dziwnym zabiegiem jest też wprowadzenie wypowiedzi George'a Busha o terroryzmie. Jakoś nijak nie łączy mi się to z opowieścią fantastyczną o poszukiwaniach nowej religii i świata. Ale cóż, chyba się czepiam. 

Kolejnym jest lekko Helloweenowy, a trochę Stratovariusowy "Stargate Atlantis" z wokalem najpewniej Fabia Lione. Co tu dużo mówić: przeraźliwie nudny i wymęczony potworek. Ciekawiej, szybciej i bardziej epicko jest w "The Paradise Lost", w którym rozpoznać można głos Simone Simons. Nie jest to jej może najwybitniejsze osiągnięcie, a na pewno nie dorównuje temu z najnowszej płyty, ale niewątpliwe zawsze miło jej posłuchać, zwłaszcza jak się jest fanem jej wokalu. Zwolnienie znów przychodzi w "You'll Bleed Forever", w którym ponownie śpiewa kobieta, najpewniej znów Simons, ale nie daję głowy. Ballada osadzona na delikatnej orkiestracji i perkusji, wypada niestety blado. Nie ratuje jej nawet gitarowa solówka, która jest powtórzeniem niemal wszystkich patentów, które doskonale znamy z innych, lepszych płyt. Przyspieszenie następuje w "Neon Sirens" i zdecydowanie jest to jeden z ciekawszych fragmentów tej płyty. Trochę kuleje warstwa wokalna (Zakk Stevens?), ale przynajmniej jest ostro i dość szybko, trochę stylem przypominająca ostatnią płytę Rhapsody Of Fire, ale zdecydowanie lepiej i solidniej nagraną. 

Niestety po nim znów przychodzi czas na balladę. "High Above of Me" tak bardzo ocieka cukrem, że nawet nie jesteśmy w stanie rozpoznać jaka wokalistka śpiewa, choć w tym wypadku podejrzewam Elize Ryd z Amaranthe. Znacznie lepiej jest w rozbudowanym numerze tytułowym, trwającym nieco ponad dziewięć minut i wpierw powoli rozwijający się, a następnie nieco szybszy. Dużo miejsca zajmują w nim orkiestracje i chóry oraz wokale żeńskie (czyżby znów Simone Simons?). To także jeden z ciekawszych i jaśniejszych punktów płyty, mimo, że nie ma w nim absolutnie nic świeżego i nowego, a i zdenerwować się można kretyńskim wyciszeniem na końcu. Wieńczący płytę "Gardens Of Eden" jest z kolei leciutkim outro zbudowanym na filmowych tonach, rozpięty na bębnach, orkiestrze i cymbałkach. 

Timo Tolkki pospieszył się z wydaniem tego albumu. Kompozycje są nieprzemyślane i nużące. Pierwsza płyta przynosiła powiew świeżości, nie w samym gatunku, ale w twórczości tego muzyka. Tymczasem drugi album oprócz ciekawej okładki nie przyciąga swojej uwagi na dłużej. Epickie formy z chórami i orkiestrą są mocno zgranym patentem i nie licznym udaje się wykrzesać z nich nową jakość, udało się to na najnowszej płycie Epiki czy ostatnio Tuomasowi Holpainenowi z Nightwish, ale niestety Tolkkiemu nie. Obawiam się, że Avalon wkrótce podzieli los wcześniejszego Revolution Renaissance, który także zapowiadał się naprawdę interesująco, a kolejne płyty przyniosły tylko zbiór nudnych, odtwórczych i nieprzemyślanych kompozycji. Szkoda. Ocena/6/10


Recenzja napisana dla Heavy Metal Pages.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz