Czwarta edycja patronackiego Ostrów Rock Festival, która odbyła się w dniach 27-28 lipca 2024 roku w Ostrowie Wielkopolskim nad Zalewem Piaski Szczygliczka przeszła do historii. Była to trzecia edycja, której miałem przyjemność patronować i druga na którą pojechałem specjalnie do Ostrowa Wielkopolskiego. Jak wypadła tegoroczna edycja Ostrów Rock Festival i dlaczego - ponownie - warto było się tam wybrać? Dziś dzień drugi, czyli niedziela, 28 lipca 2024 wraz z podsumowaniem!
4.
Niedzielę rozpoczęła warszawska formacja Pale Mannequin, której epce "Toń" miałem przyjemność patronować i niedawno odkryłem ją sobie na nowo. Chłopaki zaprezentowali się solidnie skupiając się w znacznej mierze na przekroju utworów z obu pełnometrażowych płyt studyjnych i epki "Toń", ale również, po raz pierwszy zagrali też nowe utwory. Zaskoczeniem był gościnny udział wokalistki, która niestety w mojej ocenie nie pasowała do stylistyki zespołu, ani dobrze nie śpiewała. Mojemu ojcu granie chłopaków nie przypadło specjalnie do gustu, choć jak zauważył, do momentu pojawienia się na scenie wokalistki byli całkiem interesujący i znośni. Mi również występ chłopaków podobał się do momentu pojawienia się wokalistki, choć nie przekreślam tego kierunku całkowicie. Był to niezły koncert w sam raz na początek, chociaż mam wrażenie, że zabrakło trochę tej werwy i efektu zaskoczenia, co na płytach. Wypatruję jednak kolejnych koncertów chłopaków i jestem bardzo ciekaw jak wypadają w warunkach klubowych, bo w ich wypadku występ plenerowy na festiwalu nie do końca oddawał ich potencjał - a w sumie trochę szkoda.
Jako drugi zaprezentował się absolutnie fantastyczny, żywiołowy i porywający Atan. Ta brytyjsko-polska formacja z pochodzącą z Boliwii wokalistką, podobnie jak w zeszłym roku podczas promocji, na scenie przykuwała nie tylko oko, ale także zdecydowanie sprawiała, że uszy strzygły z zainteresowaniem. Przyciągająca uwagę, charyzmatyczna i ekspresyjna Claudia Moscoso zaprosiła nawet publiczność do pogowania, ale uwagę zdecydowanie przyciągał też Andrzej Czaplewski, który wymiatał na gitarze nie tylko budując specyficzny klimat twórczości grupy, ale także udowadniając biegłość techniczną oraz precyzyjnie przechodząc między ostrymi riffami, solówkami, a ciężkim podkładem. Atan pokazał się od mocnej strony repertuarem złożonym zarówno z debiutanckiej płyty "Ugly Monster", jak i patronackiej epki "Abnormal Load" z której wybrzmiał choćby instrumentalny długas tytułowy. Z "Ugly Monsters" nie zabrakło z kolei znakomitego między innymi "Absentee" do którego klawisze nagrał zespołowi Mistrz Derek Sherinian. Oczywiście, wybitny klawiszowiec choćby ze względów logistycznych nie mógł się pojawić w Ostrowie Wielkopolskim, aby wystąpić wraz z Atanem, ale jego fantastyczne partie wybrzmiały z głośników. Robotę robiły też odblaskowy czarno-żółty kombinezon Czaplewskiego czy żółta bluzka Claudii, które w zastosowanym świetle podkreślały wrażenia i efekt - także na zdjęciach. Mojego ojca Atan absolutnie zaskoczył i porwał z leżaka. Podobała mu się zarówno ekspresja Claudii, jak i świetna gra Czaplewskiego, wreszcie bardzo świeże granie łączące to, co najlepsze w alternatywie i progresywnym graniu. Docenił także przestrzenne i selektywne brzmienie (co nie zawsze udaje się osiągnąć w warunkach koncertowych) i chęć przesuwania granic w bardziej nowoczesne brzmienie oraz płynne przechodzenie między atmosferą, a stylistykami składającymi się na muzykę Atan. Muzycy Atan po koncercie, jak również w samym hotelu, ponownie z ogromną życzliwością rozmawiali z każdym zainteresowanym, podpisywali płyty czy nawet mówili zwykłe "dzień dobry". To również mocno zaskoczyło mojego ojca, który na koncertach rockowych swojej młodości, nie spotykał się z czymś takim. Mnie - naturalnie - koncert Atan również porwał i większość jego koncertu przesłuchałem w namiocie z bananem na twarzy. Wypatrywałem, wyczekiwałem i absolutnie się nie zawiodłem! Ta grupa jest bowiem nie tylko sprawna na swoich płytach, ale także naprawdę zachwycającym zespołem na żywo, bo w warunkach koncertowych są po prostu petardą.
Trzecim zespołem drugiego dnia była międzynarodowa Philosophobia, która miała być jednym z zespołów grających już w zeszłym roku. Wówczas okazało się, że nie uda im się dojechać, więc zostali zastąpieni francuska Altesia. W tym roku się udało, choć w nie do końca oryginalnym składzie. Kristoffer Gildenlöw, basista i brat Daniela z Pain of Salvation (który grał na zakończenie pierwszego dnia) niestety nie mógł się pojawić, więc panowie zastąpili go na koncert Sebastianem Heuckmannem znanym z Crownfall, Dream Ocean i Pantaleon. Niemiecki basista prawdopodobnie zostanie na dłużej, ale z całą pewnością debiutując z Philosophobią na jednej scenie pokazał się znakomicie i świetnie wpisał w zespół. Ta supergrupa to jednak także fantastyczny i przemiły gitarzysta Andreas Ballnus (z którym nie do końca wyszła mi fotka po koncercie, ale "still cool photo", jak skomentowali mi pod zdjęciem), bardzo dobry perkusista Alex Landerburg znany między innymi z Kamelot, Mekong Delta czy Angels Cry i wreszcie Domenic Papaemmanouil, grecki wokalista, który paradował w koszulce Korna i cieszył się, że niedawno widział ich na żywo. Philosophobia zaś zaprezentowała się solidnie i sprawnie, ale też nieco inaczej niż na płycie, bo nie aż tak czysto, choć to wcale nie oznacza, że gorzej. Zgrabnie panowie wywiązali się z braku gościnnych wokali Damiana Wilsona w utworze "I Am", których nie puszczano z taśmy (albo tego nie odnotowałem). Zarówno mi, jak i mojemu ojcu występ Philosphobii, się podobał, choć w przypadku mojego ojca chyba mniej niż się spodziewałem, że może mu się spodobać. Docenił jednak zarówno sprawność, jak i przyjemne brzmienie - mimo, że koncertowo nieco bardziej surowe - poszczególnych kawałków. Osobiście, z miłą chęcią zobaczę Philosophobię ponownie w warunkach klubowych, gdzie przed większym i bardziej znanym zespołem mogą naprawdę zabłysnąć. Wiem też, że panowie nagrywają już drugi album i chyba nie muszę mówić, że czekam na niego z niecierpliwością.
Kolejnym zespołem w niedzielę była Bokka, która w tym roku zastąpiła wcześniej ogłaszany Believe. Nie umiem ocenić czy zmiana ta wyszła festiwalowi na lepsze, bo szczerze mówiąc moja znajomość obu zespołów jest raczej słaba, choć Believe kojarzyłem bardziej i byłem ciekaw ich występu. W tym wypadku, jak dla większości festiwalowiczy, Bokka mogła być jednak sporym zaskoczeniem, zwłaszcza jeśli widzieli i słyszeli tę grupę po raz pierwszy. Sam nie zdążyłem ich sprawdzić przed tegoroczną edycją festiwalu więc nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań, ani nadziei, więc podszedłem do występu Bokki na chłodno. Podobnie jak mojego ojca, mnie Bokka ani nie zachwyciła, ani specjalnie nie zaciekawiła, choć nie wykluczam sprawdzenia ich sobie w niedługim czasie w warunkach domowych i z ich płyt studyjnych. Noszący maski muzycy wykonujący nieskomplikowany, choć miejscami ciekawy, elektronoiczno-gitarowy konglomerat stylistyczny w moim odczuciu plasują się jednak swoim brzmieniem gdzieś pomiędzy ejtisowym new romantic, a tym, co wymyśliło dla siebie Pure Reason Revolution i to wcale nie jest zły kierunek. Wręcz przeciwnie, na scenie polskiej w ten sposób mało kto gra, a i pomysłów w tym graniu zespołowi nie brakowało. Zdecydowanie jest to rzecz, którą trzeba sprawdzić i albo się zachwycić, albo odrzucić całkowicie. Sporej liczbie ludzi występ Bokki się podobał, ale dla mnie nie porywający. Nie byłem na ich występ przygotowany, ani nim zainteresowany, ale nie zamykam się na nich, ani tym bardziej nie skreślam. Nie wiem czy do Bokki wrócę przy okazji innych koncertów, ale nie zamykam się na ten zespół i zamierzam sprawdzić ich płyty, spróbować znaleźć w nich coś, co mnie zainteresuje.
Przedostatnim, a zarazem jednym z najciekawszych zespołów zarówno niedzieli, jak i całej tegorocznej edycji Ostrów Rock Festival, był brytyjski Galahad, żywa legenda neoprogresywnego grania. Mniej znany przedstawiciel tego gatunku w stosunku do Marilliona, Pendragona, Areny czy nawet IQ, przez wielu uwielbiany i ceniony, dla mnie okazał się bodaj największym odkryciem festiwalu. Nie znając wcześniej twórczości tej grupy, zdołałem sprawdzić sobie tylko ich dwie ostatnie płyty studyjne, a mianowicie "The Long Goodbye" z 2023 roku i "The Last Great Adventurer" z 2022 roku, z których nie zabrakło podczas występu formacji utworów, w tym na przykład tytułowego utworu z ostatniego albumu studyjnego. Panowie grali również inne utwory ze starszych płyt, w tym także tych z lat 80tych i 90tych. Dla mojego taty, choć również nie znał tego zespołu, była to podróż sentymentalna i kolejny koncert, który spędził pod sceną (właściwie to niemal, bo na ławeczce dostawionej bliżej namiotu, skąd miał widok na scenę). Jego skojarzenia oczywiście szły w kierunku Marilliona, który jeszcze zdążył poznać w czasach, gdy przy mikrofonie był Fish, ale późniejszej kariery tej grupy już nie śledził. Galahad dla niego był nowością, może nie specjalnie odkrywczą, ale przede wszystkim przyjemną i sprawnie graną. Ja mogę powiedzieć, że choć może oczarowany nie byłem, to jednak byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem. Może i Galahad jest grupą mniej znaną, ale z całą pewnością nadal wartym uwagi, grającym solidnego i klimatycznego rocka neoprogresywnego, a przy tym doskonale zdającego sobie sprawę z pewnych ograniczeń czy to samego stylu, czy nawet wieku członków. Wokalista Stuart Nicholson, który w tym roku skończył okrągłą sześćdziesiątkę (18 stycznia - jak ja!) nie siłował się ze swoim głosem, nie wchodził w wysokie rejestry i nie jęczał. Wszystkie górki, jeśli występowały, wyprowadzał zgrabnie i czysto, co w wypadku wokalistów w tym wieku nie jest już taką oczywistością. Grupa w Polsce nie występuje często, ale ma w naszym kraju oddanych fanów. Ostatni ich występ miał miejsce w Legionowie w 2018 roku, a ten w Ostrowie Wielkopolskim był ich zaledwie jedenastym występem. Nicholson był przygotowany - jednym z gadżetów na scenie była nasza flaga, którą wokalista dumnie zawiesił sobie na plecach niczym pelerynę i część występu paradował śpiewając i przygrywając tamburynami. Świetny koncert i półmetek festiwalu i wreszcie zespół, obok Atana, który od początku do końca oglądało i słuchało się drugiego dnia naprawdę znakomicie. Z całą pewnością będę do ich muzyki wracał i sprawdzę też wcześniejsze płyty, bo właśnie takie koncertowe odkrycia bardzo lubię.
Ostatnią gwiazdą niedzieli i zarazem drugiego dnia Ostrów Rock Festival była grupa The Vintage Caravan pochodząca z Islandii, prawdziwy wulkan sceniczny żonglujący odniesieniami do lat 60tych i 70tych od bluesa przez psychodelę po hard rocka i wczesnoprogresywne jazdy tamtych czasów. Ten wciąż młody zespół grający zupełnie nie młodą, a przy tym absolutnie niemodną muzykę (chyba że w kategorii mody na retrorocka), zachwycił chyba wszystkich, którzy dotrwali do końca. Energiczna mieszanka klasycznego rocka i bluesa w ich wykonaniu to jazda bez trzymanki, a panowie zagrali przekrojowy set z wszystkich płyt z naciskiem na ich ostatni, wciąż najnowszy, choć wydany w 2021 roku album "Monuments". Nie zabrakło między innymi melancholijnego "Midnight Meditation" z debiutanckiego (formalnie drugiego) "Voyage" z 2012 roku zagranego chwilę po... północy, energicznych hiciorów w rodzaju "Babylon" z "Arrival" z 2015 roku, "On the Run", "Reset" czy "Reflections" z "Gateways" z 2018 roku i wreszcie, obszernego wyboru z ostatniego albumu w rodzaju "Crystalized", "Whispers" i "Hell", a także kilku niespodzianek. Fantastyczni młodzieńcy zarażali energią i precyzją, dosłownie przenosząc w czasie do lat 70tych i złotych czasów dla rocka, a przy tym w bardzo dobrze dobranym oświetleniu, byli niezwykle fotogeniczni. Mój ojciec był tak zachwycony, że wstał z ławeczki i stał już w namiocie prawie cały koncert. Zmęczony, ale zachwycony, nie mógł uwierzyć, że to młody, obecnie ze średnią trzydziestu lat, zespół, który brzmi tak fenomenalnie i do tego gra muzykę jego młodości. Dla mnie był to pierwszy występ Islandczyków, który miałem okazję zobaczyć na żywo, choć w czasie pandemii, gdy zrobili live'a ze swojego studia na długie tygodnie poprawili mi humor i naładowali baterie. Znani mi oczywiście już na długo przed pandemią także i tym razem, naładowali mnie doskonałymi wibracjami, pozytywnością i obdarowali czystą głową oraz bananem na twarzy. To jeden z tych zespołów, który samą swoją obecnością porywa i absolutnie jeden z tych na którego koncerty warto chodzić. Mam nadzieję, że energii, pomysłów i chęci de facto do wykopalisk w tym nurcie chłopakom wystarczy jeszcze na długie lata, bo widać, że nie tylko czują to granie, ale też nim żyją. Wszyscy, którzy wieszczą koniec rocka, zwłaszcza tego w najczystszej postaci, powinni zobaczyć The Vintage Caravan na własne oczy i usłyszeć na własne uszy, przynajmniej raz. Gwarantuję, że zmienią zdanie. Rock nie umarł. Rock żyje i ma się bardzo dobrze, właśni dzięki takim grupom jak The Vintage Caravan. Tak, nie grają niczego nowego, nie przesuwają żadnych granic, ale brzmią szczerze, prawdziwie i co istotne: świeżo. Tak długo jak będziemy mieli takie zespoły jak właśnie ta trójka Islandczyków rock zdecydowanie nie zaginie. Perfekcja i mistrzostwo świata, a przy tym idealne zwieńczenie drugiego dnia Ostrów Rock Festival i całej, czwartej edycji festiwalu.
5.
Drugiego dnia w Strefie Promo zaprezentowała się kolejna trójka polskich zespołów, które prowadzącemu rozmowy Dąbrowskiemu i zebranym w czasie między koncertami w namiocie promocji słuchaczom o swojej twórczości oraz płytach. Jako pierwsi w niedzielę o swojej najnowszej, debiutanckiej epce rozmawiali gdańszczanie z Red Lust, którzy niedawno wydali materiał nakładem Prog Metal Rock Promotion i który został objęty naszym lupusowym patronatem. Młody, obiecujący zespół z Gdańska, który zachwycił jury 36. Przeglądu Wszyscy Śpiewamy na Rockowo w Ostrowie Wielkopolskim, gra podobnie jak bardziej doświadczeni koledzy z Islandii, rocka w duchu lat 70tych, choć z bardziej radiowym, w pewnym sensie popowym zacięciem. Brzmiący świeżo i jak na takie granie oryginalnie, chłopaki mają przed sobą jeszcze dużo pracy, ale zarażają młodzieńczym zapałem, spontanicznością i naturalnością. O patronackiej epce z całą pewnością napiszę już za niedługo, a kto wie, czy nie uda się zespołowi choć odrobinę pomóc jeszcze w jeden sposób - ale nie uprzedzajmy faktów. Warto się nimi zainteresować i wybrać na koncert jeśli będą grali w waszej okolicy. Sam ich jeszcze na żywo nie słyszałem, ale sądzę, że frajda jaką słychać na płytce, również jest obecna na scenie. Ja z całą pewnością chłopaków będę obserwował i trzymał za nich kciuki, nie tylko ze względu na lokalny trójmiejski patriotyzm.
Już po występie Atan, ale jeszcze przed Philosophobią, została przeprowadzona rozmowa z kolejnym bardzo ciekawym, obiecującym i intrygującym zespołem, a mianowicie wymykającym się kategorycznym etykietkom i założeniom stylistycznym, kaliskim duetem Error Theory złożonym z doświadczonych, choć szerzej nie znanych twórców - producenta Michała Górniewicza i Krzysztofa Szajdy kojarzonego z grupami Eraser Effect i Living On Venus. Chłopaki choć debiutujący wraz z monumentalnym "The Art of Death" (który najlepiej zakupić w przepięknie wydanym artbooku z dwiema płytami cd - album podstawowy oraz sesja akustyczna, dodatkowym dyskiem dvd, obszerną książeczką, opowiadaniem i masą ciekawych dodatków) zaprosili do współpracy swoich przyjaciół, a także znanych muzyków dużo bardziej znanych polskich projektów takich jak: wokalistę Bartosza Kossowicza (Quidam, Collage - który zagrał na zeszłorocznej edycji), na perkusji
zagrał Michał Usdrowski z grupy Protoplasta, a swój hipnotyzujący bas
dodał Samuel G. Mpungu z amerykańskiej grupy Limp Bizkit (!). Nad
przebiegiem nagrań czuwał niezastąpiony Zbyszek Florek (Quidam) z
Islands Studio natomiast za mix odpowiadał włoski producent Enrico
Dell'Aversana, a ostatnie szlify masteringu należą do muzyka polskiej
grupy Mikromusic - Roberta Szydło. Całość zaś została wydana przez Farna Records, wytwórnią płytową z którą związany jest Maciej Meller, obecny gitarzysta Riverside. Samo słuchanie barwnych opowieści o płycie wywołało u mnie piorunujące wrażenie, choć to nie znaczy, że byli dla mnie całkowicie nieznani. O projekcie słyszałem już od momentu pojawienia się pierwszych zapowiedzi i bezpośrednio od Macieja Mellera, ale specjalnie czekałem do Ostrowa, aby zaopatrzyć się w artbooka i spotkać chłopaków i nie sprawdzałem, tudzież dawkowałem sobie moje zainteresowanie Error Theory tylko teaserami, aby móc doświadczyć pełnej immersji z ich materiałem. Recenzję, zapewne bardzo obszerną, debiutanckiego albumu grupy, w niedługim czasie znajdziecie na łamach LU.
Jako trzeci pokazał się oryginalnie wyglądający Zespół Parter, który chwilę przed rozmową, zagrał nawet minikoncert na małej scenie w Strefie Promo. Niestety, w tym wypadku, musiałem spasować, bo zaprezentowane granie było dla mnie zwyczajnie irytujące. Ponadto w Strefie Promo, tak jak w sobotę, urządzano jam session, gdzie pogrywała, czasami całkiem sprawnie i nawet ciekawie, młodzież. W sobotę w Strefie Promo odbywał się także After na którym w rytm jam session urządzono potańcówkę dla tych którzy dotrwali do samego końca po koncercie Pain of Salvation. Na niej, ani ja, ani mój ojciec już nie zostawaliśmy, bo byliśmy już całym dniem zmęczeni. Analogicznie, w niedzielę, gdy The Vintage Caravan po swoim mocnym występie zdecydował się jeszcze zagrać utwór na bis, wraz z ojcem udałem się już do hotelu, ponieważ było już bardzo późno, a następnego dnia czekała nas droga powrotna, która z racji objazdów, remontów i korków na drodze, była nieco dłuższa, aniżeli jazda do Ostrowa Wielkopolskiego.
5.
Organizacyjnie, czwarta edycja Ostrów Rock Festival wypadła bardzo dobrze, będąc jakby wersją rozwojową swojej poprzedniczki. Organizatorzy festiwalu słuchają i zmieniają to, na co nie tylko ja zwracałem uwagę w zeszłym roku. Po pierwsze na lepsze zmieniła się Strefa Promo, która w tym roku przyciągała zdecydowanie większą ilość słuchaczy i obserwatorów. Nagłaśniana ze sceny głównej, nieco bardziej w wejściu namiotu, a do tego z mini sceną do jamów lub minikoncertów. Jamy cieszyły się popularnością pośród najmłodszych i nastoletnich uczestników festiwalu - kto wie, może przyszłych muzyków i artystów na kolejnej edycji ostrowskiego festiwalu? Świetnym rozwiązaniem okazał się też wernisaż prac artystki Natalii Śmiechowicz, związanej z polską i zagraniczną sceną rockową oraz metalową za pośrednictwem jej grafik i wizualizacji. Miejsca starczyło też na wystawienie się w nim drugiego dnia młodych artystów, którzy w sobotę w swoim mniejszym namiocie mieli zdecydowanie mniej miejsca, a do tego krótkie, ale intensywne deszcze mogły im nieco przeszkodzić. Spora poprawa zaszła też w kwestiach technicznych, bo na wszelki wypadek, kable pod sceną były dużo lepiej zabezpieczone tak ze względów bezpieczeństwa, jak i potencjalnego deszczu, który tym razem nikogo nie zaskoczył, choć u niektórych słuchaczy i obserwatorów wywołał niemały popłoch. W tym roku jednak nie było aż takich ulew jak w zeszłym roku, co również nie przeszkodziło żadnemu zespołowi w zagraniu zaplanowanych występów.
Świetnym rozwiązaniem było rozszerzenie strefy gastronomicznej o stanowisko Big Chlebowski, gdzie można było kupić smaczną, ogromną pajdę własnoręcznie wypiekanego chleba ze smalcem i dodatkami, a także zaangażowanie lokalnego, wielkopolskiego Rock Browaru Jarocin, który przygotował pilsa i pszeniczne w wersjach festiwalowych, a oprócz tego wystawił się między innymi z dwiema IPAmi czy Irish Red, który był dość podobny do ich Koźlaka. Miałem już styczność z tym browarem podczas United Arts Festival w Gdańsku, więc wiedziałem czego się spodziewać i każde piwo, którego zdołałem spróbować mi smakowało. Nawet mojemu ojcu, który raczej nie przepada za piwami kraftowymi, a szczególnie jak je określa "smakowymi" lub "powymyślanymi", spróbował kilku i był zadowolony. Ponadto ze swoją ofertą serów pleśniowych rozstawił się Lazur, producent serów i właściciel hotelu w Nowych Skalmierzycach, niedaleko Kalisza. Nie zabrakło też karkówki lub kiełbasy z grilla lub Leszka dla tych całkowicie nie trawiących piw kraftowych i lubiących wypić zwykłe, jasne pełne. Przydałoby się w mojej ocenie, jeszcze więcej innych foodtrucków lub stoisk, które oferowałyby dania na ciepło, a nie będącymi zapiekankami, frytkami czy wspomnianymi grillowanymi frykasami.
W tym roku nie zabrakło także merchu zarówno z Prog Metal Rock Promotion, jak i zespołów grających danego dnia, czy katalogu Farna Records i również obecnego w zeszłym roku Lynx Music. Miłośnicy starych płyt winylowych lub chcących poszerzyć swoją kolekcję płyt cd o starsze rzeczy tym razem mieli do dyspozycji jednego wystawcę. Oskar z The Vintage Caravan z uśmiechem krążył ze swoimi zdobyczami: płytami winylowymi Franka Zappy czy B. B Kinga. Z kolei wielbiciele kryminałów mogli spotkać autora takich książek i kupić któryś z jego licznych tytułów. Osobiście nie jestem fanem takiej literatury, chyba że tych skandynawskich, więc niestety nawet nie zapamiętałem nazwiska autora, ale opisy jego dzieł, które przeczytałem z ulotki reklamowej raczej mnie śmieszyły, aniżeli zachęcały do sięgnięcia po którąś z dostępnych na stanowisku pana pisarza książek.
6.
Nie mam zastrzeżeń do półgodzinnej obsuwki w drugim dniu festiwalu, choć fakt, że każdego dnia było sześć zespołów, a nie jak w zeszłym roku pięć, mogło przeszkodzić wielu osobom w dotrwaniu do samego końca, zwłaszcza, gdy czasówka w niedzielę zaczęła się znacząco przesuwać. Frekwencyjnie czwartą edycję Ostrów Rock Festival również należy uznać za udaną, choć odnoszę wrażenie, że w tym roku w oba dni były znacznie mniej osób aniżeli w zeszłym roku. Być może wynikało to z nieco innego wyboru zespołów, czy nawet właśnie późnych godzin finałowych koncertów w każdy z dni festiwalu, ale biorąc pod uwagę, że spora część ludzi spędzała czas na leżaczkach lub ławkach, zamiast w namiocie festiwalowym, również nie można mieć zastrzeżeń. Osobiście zostałbym przy dziesięciu zespołach, czyli po pięć na dzień, a nawet ograniczył do ośmiu (po cztery na dzień), ale za to zintensyfikował wybory i poszerzył zakres. Z rozmów z uczestnikami dowiedziałem się, że było mało zaskoczeń, za dużo progresywów lub za mało metalowego uderzenia. Wiadomo, nie każdemu da się w pełni dogodzić, a przecież i tak było bardzo różnorodnie, bo w tym roku był przekrój zarówno przez lata 70, 80 i 90te, wreszcie zahaczając o nowoczesne brzmienie, w tym tak nietuzinkowe jak Bokka, która wielu osobom się bardzo podobała. Podobnie jak w zeszłym roku były występy świetne, bardzo dobre lub dobre, z jednym małym wyjątkiem w postaci Zero Hour. Co był jeszcze zmienił? Tak jak wspomniałem, przydałby się jeszcze jakiś foodtruck lub stoisko z czymś ciepłym (oprócz grilla, zapiekanek i frytek). Jeśli by się to udało, to przesunąć dużą scenę bardziej do ludzi, a nie zamykać jej w namiocie - może dało by radę postawić taki w drugą stronę terenu i na przykład na wypadek deszczu zamontować zasuwany dach? Obecne rozwiązanie jest dobre, ale większość osób, które nie wejdzie do namiotu lub woli spędzić czas na leżakach, nawet nie zobaczy tego, co się dzieje na scenie, a jedynie co najwyżej usłyszy przelotem i niekoniecznie się tym zainteresuje. Na obiekcie festiwalowym powinno się zaś na pewno znaleźć więcej leżaków, ponieważ dostępna ilość była niewystarczająca, lub przez te same osoby oblegane przez cały czas trwania festiwalu, a ponieważ nie dało się choć tego jednego pilnować przez cały czas, spuszczony z oka, znikał.
Czwartą edycję Ostrów Rock Festival, a drugą na której byłem uważam za udaną. To festiwal ze sporym potencjałem tworzony przez ludzi z pasją i który wyraźnie rozwija się, zmienia się na lepsze, przede wszystkim dlatego, że organizatorzy czytają i słuchają opinii, są na festiwalu obecni i zaangażowani, a nie obwarowani ochroniarzami lub własnym ego, którego nie wolno naruszyć, bo grozi to zawalaniem się świata. Zróżnicowany skład występujących zespołów z pewnością był inny niż w zeszłym roku, ale i w tym roku okazał się ciekawy. Z pewnością każdy znalazł w nim coś dla siebie. Dopracowane było także w większości przypadków brzmienie, bo ile niemal całkowicie położony od strony technicznej został koncert Zero Hour, to nie mam zastrzeżeń, co do pozostałych. Podczas rozmowy z jednym z uczestników padła kwestia tak zwanej taśmy i prawdziwości brzmienia. Nie demonizowałbym tej kwestii aż tak, tym bardziej, że o ile w wypadku The Vintage Caravan wszystko było zagrane całkowicie i bez jednego dźwięku z komputera, o tyle w przypadku Obsidian Tide czy Atan było to wręcz konieczne (pierwsza grupa to trio, a resztę ma zarejestrowane wyłącznie studyjnie przez gości lub zaprogramowane przez sobie, a z kolei Atan nie mógł pozwolić sobie na specjalne zaproszenie Dereka Sheriniana - choć niewątpliwie było to bardzo atrakcyjne). Jeśli tak zwana taśma jest używana z umiarem i tam gdzie jest to konieczne to ją stosujmy, ale jeśli przez cały koncert widzi się udawanie czy wręcz bezruch, to wtedy dopiero powinna nam się zapalić czerwona lampka. W moim odczuciu uciekania się do puszczania dźwięków z taśmy nie było dużo, ale też należy wziąć poprawkę na to, kto słucha, jak słucha i jak to postrzega. Ja do Gdyni wróciłem zadowolony i naładowany pozytywnie większością występów, także moimi małymi odkryciami, czy faktem, że niektóre z tych grup wreszcie udało mi się zobaczyć na żywo. Czy na kolejną edycję warto się wybrać? Sądzę, że tak, bo dobór muzyki jest ciekawy, a przemiła, niemal rodzinna atmosfera, także zdecydowanie wyróżnia ten festiwal spośród innych, często większych imprez. Czy się wybiorę? Nie wykluczam, choć muszę przyznać, że planowanie wyjazdów na rok do przodu, dla mnie jest trochę problematyczne. Na plakacie, w działaniach promocyjnych i duchem będę na pewno, a to, czy pojawię się na piątej edycji*, a zarazem po raz trzeci, czas pokaże.
* Zapowiedzianej na 26-27.07.2025.
Zdjęcia własne. Kopiowanie bez zgody zabronione.
Więcej zdjęć na naszym facebooku.
Relacja z pierwszego dnia - tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz