wtorek, 20 sierpnia 2024

Deep Purple - =1 (2024)

 

Ostatnia symfonia Głębokiej Purpury?

 

Dwudziesty trzeci album studyjny legendarnego Deep Purple to pierwszy album z gitarzystą Simonem McBridem, który w 2022 roku zastąpił Steve'a Morse'a, który z kolei odszedł z grupy by zaopiekować się swoją ciężko chorą żoną. Wraz z dołączeniem McBride'a rozpoczęła się kolejna era w historii zespołu, skład MKIX, o którym z całą pewnością można powiedzieć, że będzie on ostatnim i finalnym. Nie da się bowiem nie zauważyć symboliki i skojarzenia z ostatnią symfonią notabene dziewiątą Bethoveena. O nagraniu następcy "Whoosh!" wokalista Ian Gillan mówił już od czasu premiery tejże w 2020 roku, a w międzyczasie jeszcze z Morsem panowie nagrali złożony w całości z coverów całkiem przyjemny "Turning to Crime" w 2021 roku. Nie można wykluczyć, że najnowszy, "=1" będący także piątym albumem w karierze Deep Purple wyprodukowanym przez Boba Ezrina, nie będzie ostatnim albumem zespołu, bo jak podkreśla Gillan chcieliby grać póki starczy im sił. W tej chwili jednak jest to - po raz kolejny - ostatni album Deep Purple i nie da się też ukryć, że być może jest to jeden z najlepszych krążków legendarnej formacji od wielu lat. 

Jedni wskazują, że co najmniej od czasu nieco zapomnianego "The Battle Rages On..." z 1993 roku, czyli ostatniego nagranego w najbardziej lubianym i cenionym składzie MKII, czy też raczej  w ramach jego drugiej wersji powrotnej. Inni, że co najmniej od czasu "Purpendicular" i "Abandon" czyli wydanych kolejno w 1996 i 1998 roku płyt powstałych w składzie MKVII (już z Morsem i jeszcze z Lordem). Są i tacy, którzy porównują ją z dużo wcześniejszym "Perfect Strangers" z 1984 roku czyli nagranego w składzie MKII (w pierwszej wersji powrotnej, gdy zespół wrócił po przerwie trwającej od 1976 roku, po rozpadzie wraz z końcem składu MKIV, na który złożyła się również śmierć gitarzysty Tommy'ego Bolina). Niektórzy zaś twierdzą, że najnowszy album Deep Purple to najlepszy pośród nagranych w ostatnim czasie lub podtrzymujący utrzymującą się w ostatnich latach znakomitą, wysoką formę. Każdy będzie w tych stwierdzeniach miał rację. Pomijam oraz przemilczam te opinie, które od wielu lat na Deep Purple wylewają kubły pomyj. Poprzednie mi się podobały i lubię do nich wracać - może z pominięciem "Turning to Crime" o którym nadal nie skończyłem tekstu - i sądzę, że podobnie będzie z nowym, "=1". Co się znalazło na albumie Deep Purple który sami muzycy opisują jako "luźny koncept [oparty] wokół idei, że w świecie, który staje się coraz bardziej złożony, wszystko ostatecznie upraszcza się do pojedynczej, zunifikowanej istoty. Wszystko [ostatecznie] równa się jedności”?


Szerzej nieznany gitarzysta Simon McBride, który nagrał kilka płyt solowych, grał w Sweet Savage oraz na solowych płytach Dona Airey oraz jednej solowej płycie Iana Gillana, daje się świetnie poznać jako doskonały wybór i godny następca Steve'a Morse'a w otwierającym krążek mocnym "Show Me". Z początku niepozorny, rozwijający się, ale już po chwili fajnie sunący wyraźnym basem Glovera, gitarowym riffem, klawiszami Aireya i sprawną perkusją Paice'a. Niespieszne tempo tego utworu to jednak tylko cisza przed burzą, która następuje później. Na tym tle nieźle wypada także Gillan, który może jako siedemdziesięciodziewięciolatek nie ma takiego głosu jak dawniej lub może śmieszyć w kontekście śpiewanych słów, ale i tak wypada solidnie. Szybszy, bardziej surowy i przy tym znakomity "A Bit on the Side" to druga propozycja i brzmi jak coś, co mogłoby wyjść spod palców... Tony'ego Iommiego. Skojarzenia z Black Sabbath i brzmieniem gitary Iommiego też będzie jak najbardziej wskazane i mile widziane. To bowiem numer, który mógłby znaleźć się także na jedynej płycie Sabbathów, nagranej właśnie z Gillanem, czyli "Born Again". Zaraz po usłyszeniu tego kawałka musiałem sobie zresztą tę wspomniana płytę Sabbathów odświeżyć. Warto dodać, że być może już niedługo doczekamy się reedycji tego materiału i będzie można jeszcze bardziej docenić potencjał jaki tkwił w tym dziwnym albumie.

Wracając jednak do Purpli, następnie wpada "Sharp Shooter" - zdecydowanie jedna z najfajniejszych kompozycji na tym albumie. Wyraźnie panowie nawiązują tutaj brzmieniem do swoich pierwszych i najważniejszych płyt (w składzie MKII), a McBride kapitalnie uzupełnia się z Donem Aireyem (a może odwrotnie?). Niezbyt szybki, ale ostry i zawierający smakowitą solówkę numer naprawdę potrafi wywołać uśmiech na twarzy. Jednak nie złośliwy, a absolutnie pozytywny. Nie próbujący nowszych rozwiązań, czy tandetnej elektroniki, Purple w gitarowym brzmieniu brzmią tutaj naprawdę najlepiej od wielu lat. Świetnie wypada wybrany na pierwszy singiel, choć musiał we mnie dojrzeć, "Portable Door", który jest wręcz kwintesencją tego, co w Purplach z Gillanem w składzie było najlepsze. Ten numer brzmi tak, jakby był wyrwany z sesji do "Perfect Stranger" albo nawet późniejszego o niemal dekadę "The Battle Rages On...". Oczywiście, McBride Blackmorem nie jest, ale nie próbuje go naśladować. Brzmi po swojemu, biorąc jednak to, co najlepsze z brzmienia Blackmore'a i przetwarzając to naturalnie i godnie. Znakomicie wypada też dość ponury klawisz Aireya, który aż się prosi by go pociągnąć w rozbudowane solo w duchu Lorda i popisów z "Child In Time". Panowie jednak stawiają na piosenki zwarte, krótkie i są w tym wieku, w którym chyba nie przystoi szaleć zbyt mocno. A szkoda. 


Zdecydowanie bardziej rozpędzony i szalony, jakby na pocieszenie, jest "Old-Fangled Thing" mający w sobie coś z bluesa i ponownie wczesnego brzmienia Purpli, nawet bym powiedział gdzieś z pogranicza skromnych początków w składzie MKI, a tego, co zaprezentowali światu, gdy zadebiutowali najważniejszą inkarnacją, czyli składem MKII właśnie. To także jeden z moich faworytów na albumie. Znakomicie wypada w nim McBride, ale powiedziałbym, że bryluje w nim Gillan, który doskonale zdaje sobie sprawę ze swoich obecnych możliwości głosowych, nie siłuje się sam ze sobą. Brzmi naturalnie i swobodnie, a przy tym zaskakująco świeżo. Na szóstej pozycji znalazł się z kolei utwór "If I Were You". Luźniejszy, spokojniejszy i o zdecydowanie bardziej balladowym charakterze znów ma w sobie coś z bluesa, choć tego bardziej melancholijnego i smutniejszego. Mnie ten numer niesamowicie koi i buja. Tak, cukier tu się wylewa jak na sztucznej polewie na pączku, ale jednocześnie jest to także po prostu uroczy kawałek. Na koniec jeszcze to subtelne zakończenie z orkiestracją, które jest wręcz genialne i ponownie prosi się o rozwinięcie w coś na kształt orkiestrowego projektu Lorda z początków Purpli. Drugi singlowy, to z kolei będący na siódmym miejscu, bardzo dobry "Pictures of You". Utrzymany ponownie w średnim tempie, ale nie stroniący od ostrzejszej gitary, znakomitego wzajemnego uzupełniania się McBride'a z Aireyem, surowego basu Glovera i sprawnej, dość mocno wysuniętej na przód perkusji Paice'a. Naprawdę fajnie wypada nieco szybszy, "I'm Saying Nothin", w którym znów skojarzenia płyną do czasów "Perfect Strangers" i powiewu świeżości jaki wiązał się z odrodzeniem składu MKII i już wówczas legendarnego zespołu. Coś podobnego czuć tutaj, bo McBride ma znakomitą rekę, styl i doskonale czuje swoich starszych kolegów z zespołu. 

Utwór dziewiąty to trzeci singiel wybrany do promocji albumu, czyli "Lazy Sod". Zdecydowanie najbardziej energiczny z trzech reklamówek "=1". Z pozoru wydający się dość podobny do wcześniejszych, utrzymany w średnim, kroczącym tempie. Z gitarowym riffem świetnie uzupełniającym się klawiszem, bulgoczącym basem i żwawą perkusją. Wprawne ucho jednak z pewnością złapie jednak nawiązania do początków ery MKII. Przy drobnych zmianach to mógłby być jeden z numerów, które mogłyby znaleźć się na "Deep Purple In Rock", "Machine Head", "Fireball" czy nawet zakurzonym "Who Do We Think We Are". To samo uczucie powinno towarzyszyć w równie udanym, rozpędzonym "Now You're Talkin'", który może nie odkrywa niczego nowego, a wręcz może wydawać się imitacją tamtych czasów, zwłaszcza gdy Gillan próbuje wyciągać wyższe rejestry, ale jednocześnie czuć, że panom pisanie i granie tego numeru sprawiało ogromną frajdę, która powinna udzielić się większości wielbicielom Purpli. Uszami wyobraźni nie sposób nie usłyszeć tej rozbudowanej, wielowarstwowej wersji tego numeru w duchu "Made In Japan". Zwłaszcza, że numer ten został potraktowany wyciszeniem...

Te same skojarzenia mogą pojawić się wraz z "No Money to Burn", który znalazł się na jedenastym miejscu i ponownie nie będzie w tym nic złego. Purple wrócili do korzeni na podobnej zasadzie na jakiej pojawili się na scenie muzycznej w latach 70tych. Osobiście jednak powiedziałbym, że temu konkretnemu numerowi zdecydowanie już bliżej do brzmienia znanego z "Now What?!" i "Infinite" czyli dwóch z trzech najbardziej udanych albumów składu MKVIII. Druga ballada znalazła się na przedostatniej pozycji. "I'll Catch You" wydaje się nieco zbędna, zwłaszcza w tym miejscu, a nawet można odnieść wrażenie, że sam Gillan bardziej brzmi tutaj na swój wiek, aniżeli we wcześniejszych kawałkach z "=1", ale daleki jestem od stwierdzeń, że jest to zły numer. Podobnie jak w przypadku "If I Were You" jest tu sporo cukru, ale przypomina mi trochę te przesłodzone cukierki owocowe, które dodają w restauracjach do rachunku, których tak naprawdę się nie lubi, a jednak z przyjemnością się je zjada. Panowie postanowili jednak zakończyć album kolejnym udanym numerem, najdłuższym na płycie, bo niemal sześciominutowym "Bleeding Obvious". Gitarowo-klawiszowe riffy ponownie brzmią potężnie i świeżo, bas dodaje klimatu, a perkusja nadaje tempa, którego w żaden sposób nie da się pomylić z żadnym innym zespołem. Nie jest to może mój ulubiony numer, ani najbardziej udane zakończenie w historii Purpli, ale i tutaj można wręcz odnieść wrażenie, że w innym czasie, panowie rozpędziliby się z nim do monumentalnych rozmiarów. Naprawdę porządne zakończenie, naprawdę bardzo porządnej płyty.


Deep Purple to zespół, który nie musi. Deep Purple to zespół, który może. Deep Purple to zespół, który chce. A wraz z dołączeniem McBride'a znów nabrał wiatru w żagle. Brzmi ostrzej, potężniej i przede wszystkim młodziej, aniżeli pokazują metryki zespołu. Z całą pewnością nieoryginalnie, ani specjalnie odkrywczo, nawet w swojej własnej niszy, ale przede wszystkim bardzo przyjemnie i świeżo, szczególnie biorąc pod uwagę wiek muzyków stanowiących już od dwudziestu dwóch lat trzon grupy - Gillana, Paice'a, Glovera i Aireya. Może się wydawać, że brzmienie jest nieco zbyt sterylne, że brakuje nieco większego pazura, ale jest bardzo solidnie i zdecydowanie z mocniej zaakcentowanym rockowym charakterem, którego mogło trochę brakować (ale przecież nie brakowało) w czasie z Morsem. To nie są młodzieniaszki, ale razem z młodszym od nich McBridem stanowią zespół bardzo zgrany, silny i pokazujący, że wiek nie musi grać roli i wciąż można nagrywać porządne płyty. 

Ten album wcale nie był potrzebny, ani nie dodaje niczego nowego do historii Deep Purple, ale dowodzi siły formacji i faktycznie jest to jeden z ich najlepszych i najciekawszych materiałów z ostatnich lat. Może nie będzie wymieniany jednym tchem pośród tych najważniejszych czy nawet pośród tych nieco już zapomnianych, ale będzie jednym z najmocniejszych punktów schyłku tego wielkiego zespołu. Jeśli Deep Purple zdoła nagrać choćby jeszcze jeden album w tym składzie i będzie tak samo dobry - to zdecydowanie się nie obrażę. Przy "Whoosh!" stwierdzałem, że to już definitywny koniec, ale się pomyliłem. Deep Purple ma swoje najlepsze lata dawno za sobą, ale "=1" to potwierdzenie bardzo dobrej formy i statusu żywej legendy. Tym razem zakończę inaczej. Być może "=1" nie będzie jeszcze ostatnim albumem i ostatnim słowem Deep Purple, ale jeśli jednak będzie to ostatni album, który definitywnie zakończy ich historię, to będzie to mocne pożegnanie wybrzmiewające nawet donioślej - i pomijając wydany trzy lata temu album coverowy - aniżeli zakończenie płyty "Whoosh!" wraz z ponownie nagranym numerem "And the Address", który przypomnijmy, rozpoczynał debiutancki "Shades of Deep Purple" z 1968 roku, zrealizowanym w składzie MKI. Wiem jednak i sądzę, że z całą pewnością, dziewiąta inkarnacja Deep Purple będzie tą ostatnią. Mi "=1" się podoba i będę do tego - niech będzie: "współczesnego klasyka" - wracał ze sporą przyjemnością.

Ocena: Pełnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz