poniedziałek, 30 listopada 2020

Kinsky - Copula Mundi (1993/2015)


Gdybym miał opisać twórczość grupy Kinsky tylko dwoma słowami, to określiłbym ich mianem "muzyki dekonstrukcyjnej". Nie mam tu na myśli toksycznego wpływu czy obalania konkretnych światopoglądów. Dekonstrukcja w tym wypadku oznacza nie tyle zabawę z formą, wykraczanie poza ramy gatunków, ale także granie atonalne, często pozbawione melodii, pełne dysonansów i szalonego eksperymentu wymykającym się jakimkolwiek określeniom i prostemu szufladkowaniu.
 
Ciekawe określenie stosują do swojej muzyki sami twórcy, a mianowicie mówią o niej "muzyka spekulatywna". Rzeczywiście jest w niej sporo ze spekulacji, czegoś nieuchwytnego i ryzykownego zarazem. Wyłamywanie się wszelkim kategoriom i definicjom pozwala bowiem nie tylko na ogromną swobodę artystyczną, ale także interpretacyjną i filozoficzną. Ów konglomerat stylów i emocji, często wręcz skrajnych i zmieniających się w czasie szybciej niż u kogokolwiek pozwala na zbudowanie wciągającej, niesamowitej atmosfery mającej w sobie sporo z perfomance'u i spektaklu, aniżeli tradycyjnie pojmowanego zespołu, który spełnia się w ramach konkretnego i jasno usystematyzowanego gatunku.
 
Świadomość, że nie będzie to łatwa muzyka przychodzi od razu w otwierającym Coincidentia oppositorium. Dźwięki z pogranicza dark ambientu i soundtracku do jakiegoś horroru wprowadzają doskonale w klimat całej płyty, ale z całą pewnością nie przypadną do gustu oczekującym prostych, melodyjnych piosenek. Nagłe ustąpienie jazgotliwej kanonadzie łączącej punk rocka z pomysłami King Crimson tym bardziej. Z każdym utworem coraz głębiej zatapiałem się w fotelu i wsłuchiwałem, pozwalając, by przeze mnie ten niesamowity otwieracz płynął. Od drugiego numeru nie sposób nie zacząć doceniać ekspresji, chciałoby się powiedzieć „kudłatych” pomysłów Kinsky’ego. To wręcz esencja awangardy i wspomnianego wcześniej dekonstruktywizmu. Nie oznacza to jednak, że jest to muzyka całkowicie pozbawiona formy, bo przecież instrumentalny pasaż świetnie buduje klimat niczym z filmu grozy gitarowymi, jazzowo zabarwionymi przejazdami i duszną perkusją.

Kinsky nie rezygnuje także z melodii, której szczątkowe elementy da się usłyszeć zarówno właśnie w O powinnościach ludzi zamożnych, jak i w późniejszej części płyty, a zwłaszcza w jej drugiej połowie Doskonale słychać to chociażby w świetnym Historia de l’ceil czy w rozwinięciu Multiplied by hypercube. Bardzo udany pod tym względem jest Der menscht ist, was er isst, moim zdaniem stanowiący na płycie pewną granicę między punkowym prymitywizmem a przykuwaniem większej uwagi do progresywnej formy i wspomnianej szczątkowej melodyki, której nota bene stopniowo jest coraz więcej. To ona – od początku do końca – niesie właśnie cały przekaz. Od Światłem ciała jest oko materiał mimo surowej i nadal trochę chaotycznej formy wręcz kipi od kapitalnych melodii i porywających zagrywek.

Warto też zauważyć, że utwory są ze sobą ściśle połączone, bo tam, gdzie kończy się jeden, od razu zaczyna się drugi. Czasem będzie to ten sam gitarowy riff, a czasem delikatniejsze, bardziej przestrzenne przejście, ale zawsze w taki sposób, żeby zaskoczyć – nieważne, czy słyszy się ich granie po raz pierwszy, czy któryś raz z rzędu. Nieoczywistość i spekulatywność to chyba najważniejsze cechy Kinsky’ego i to właśnie one najbardziej przykuwają uwagę, sprawiając, że mimo pozornego chaosu i nieprzystępności trudno od proponowanych przez grupę dźwięków się oderwać. Poszukiwanie tożsamości, formuły i zrozumienia to nie tylko domena muzyków Kinsky’ego, ale także słuchaczy, którzy przebijając się przez tę muzykę, powinni jeszcze mocniej wejść w siebie, odkrywać najciemniejsze zakamarki swojej duszy i umysłu, bo tego przecież wymaga się od muzyki.

Album interesująco jest też wydany, bo zawierający niepublikowane zdjęcia zespołu i archiwalne materiały prasowe, nie tylko z lat 90., ale także z niedawnych i stosunkowo świeżych jeszcze wydań mówiących o reaktywacji grupy w 2015 roku. Wydany w 1993 roku, a zremasterowany w zeszłym roku. Nagrania nadal robią ogromne wrażenie, nie pozwalają o sobie zapomnieć, nie dają się w pełni pojąć przy jednym odsłuchu, potrafiąc jednocześnie odrzucić i przyciągać z siłą magnesu. Płyta „Copula Mundi” to bowiem twór wielowarstwowy, ekstremalny nie tylko jak na tamte czasy, ale nawet współcześnie. To wspaniała, choć niełatwa, dźwiękowa podróż kryjąca w sobie wiele tajemnic i historii, o wielkim znaczeniu dla polskiej muzyki, nie tylko awangardowej, ale także kapitalna lekcja muzyki, również w ujęciu dekonstrukcyjnym. Perełka, którą warto posłuchać i dać jej szansę, zwłaszcza jeśli usłyszycie twórczość Kinsky’ego po raz pierwszy.

Ocena: Pełnia

Tekst w całości pierwotnie ukazał się na łamach Laboratorium Muzycznych Fuzji (tutaj).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz