Warszawską grupę Lion Shepherd widziałem na żywo dwukrotnie i to w krótkich odstępach czasowych. Na obu koncertach zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie. Z jednej strony to taki polski Myrath, a z drugiej coś jakby klon Riverside. Oba te skojarzenia i stwierdzenia nie będą błędne, ale jednocześnie mogą być krzywdzące. Zanim jeszcze zobaczyłem ich na koncercie w Wydziale Remontowym na początku tego roku i znałem tylko ich debiutancki "Hiraeth" nie mogłem uwierzyć, że to polski zespół. Orientalne brzmienie, które łączą z gitarowym, progresywnym graniem i znakomita produkcja wprawić mogą w osłupienie i faktycznie zmylić. Do pierwszego albumu nie musiałem się długo przekonywać i z miejsca stał się jednym z moich najbardziej ulubionych polskich krążków ostatnich lat, podobnie będzie też z najnowszym.
Dwie ostatnie płyty Riverside pokazały łagodniejsze i bardziej melancholijne oblicze zespołu, a Lion Shepherd stanowi coś w rodzaju przedłużenia tych poszukiwań, choć nie gra w nim żaden z muzyków słynniejszego i starszego stażem zespołu. Robi to oczywiście zupełnie inaczej, ale punkty styczne są bardzo wyraźne. Bardzo podobne jest u nich brzmienie zarówno instrumentalne jak i miejscami głos Kamila Haidara, czy też raczej linie melodyczne wokali. Wyraźnie słychać bowiem zapatrzenie w starszych stażem kolegów. Wyróżnia Lion Shepherd jednakże orientalny szlif i nietypowe instrumentarium takie jak lutnia arabska, santur czy orientalne perkusjonalia co nadaje całości niezwykłego kolorytu. Echa Riverside sprawiają, że zespół ten doskonale sprawdza się jako support tego zespołu i o ile słuchając debiutanckiego "Hiraeth", zwłaszcza po raz pierwszy, można by sądzić, że to kolejny album tego właśnie zespołu, o tyle przy drugim i każdym kolejnym odsłuchu, a także na najnowszym te skojarzenia przestają mieć znaczenie i zaczyna się z nich wyłaniać obraz zupełnie nowego, ale i równie atrakcyjnego zespołu. Ogromna rolę obok egzotycznego instrumentarium i orientalnego szlifu odgrywa tutaj mistyczny wręcz klimat tylko czasami przetykanymi ostrzejszymi fragmentami, które na najnowszym "Heat" stały się jeszcze bardziej subtelne niż na poprzedniku.
Równie subtelne stały się nawiązania do Riverside, które tutaj pewnie wynikają jeszcze i także z tego, że album jest dedykowany Piotrowi Grudzńskiemu, z którym panowie z Lion Shpeherd się przyjaźnili. Nie słychać ich jeszcze w otwierającym płytę świetnym "On the Road Again" w którym orientalne zagrywki znakomicie łączą się z hard rockowym brzmieniem. Po nim wpada równie udany, niespieszny tytułowy "Heat", który urzeka niezwykłym klimatem i swoją siłą. Tu ponownie orientalizmy łączą się z hard rockowym brzmieniem gitar, a sam utwór szybko wpada w ucho. Fantastycznie jest także w "Cold of Life", który z wyciszonego i melancholijnego co rusz wybucha szybszym, gitarowym rozwinięciem, ponownie mające więcej wspólnego z hard rockiem niż jakimikolwiek rozbudowanymi strukturami które kojarzy się graniem progresywnym. Gdy ten wybrzmi pojawia się kapitalny "When the Curtain Fall", którego zdecydowanie nie powstydziłby się tunezyjski Myrath, ale i również wspomniane już Riverside. Nie epatuje się tutaj ostrymi riffami, ani skomplikowaną strukturą. Mistyczna, lekka atmosfera budowana jest z ogromnym wyczuciem, a całość dopełnia brzmienie, dynamiczna perkusja, emocjonalny wokal i melodyjna gitara. Następny w puli jest "Dream On", który doskonale odnalazłby się na poprzednim. Jakże porywająca jest tutaj orientalna solówka oparta na pulsujących i pomysłowych perkusjonaliach!
Znacznie mocniejszy i przełamujący nieco mistyczną atmosferę jest szybszy i bardziej gitarowy "Fail", drugi obok numeru tytułowego numer który wpada w ucho i zdecydowanie nie chce z niego wyjść. Niezwykle harmonicznie brzmi tutaj perkusja, a wraz z ciepłym gitarowym brzmieniem uwagę zwraca bardzo selektywny, surowy bas. Wraz z perkusyjnym zakończeniem przeskakujemy do "Storm Is Coming", który gdy usłyszałem go po raz pierwszy skojarzył mi się z brytyjskim The Brew, które do swojego nowoczesnego hard rocka z domieszką bluesa dorzucili orientalizmy. Energiczny riff niesamowicie przeplata się tutaj z wyciszonym, wietrznym a zrazem bujającym klimatem o sennym zabarwieniu. Absolutny majstersztyk, który pokazuje ogromny potencjał Lion Shepherd oraz, że są w stanie oderwać się od skojarzeń z Riverside i liczę, że pokierują swoją muzykę właśnie w takich kierunkach. Riversajdowo ale z orientalnym oszlifowaniem robi się trochę ponownie w "Dazed By Glory" i słuchać to głównie w sposobie budowania atmosfery i kompozycji czy linii wokalnej jednakże i tutaj ostrzejszymi partiami następuje wyraźne przełamanie tego trendu. Kolejną perełką na tym albumie jest poruszający numer przedostatni, czyli "Farewell", w którym melancholijny, smutny i powolny kształt jest niesamowicie przełamywany mocnym riffem prowadzącym mogącym kojarzyć się trochę z niektórymi muzycznymi poszukiwaniami Stevena Wilsona. Nie odstaje także finałowa kompozycja, czyli "Swamp Song" w której czaruje się samą akustyczną gitarą i osadzonymi najpierw daleko w tle, a następnie mocniejszymi perkusjonaliami i dopiero na sam koniec fantastycznie rozwija w zwieńczenie wraz z całym zespołem.
Młodszy brat Riverside, bo tak bym póki co określił Lion Shepherd, to grupa niezwykła, pomysłowa i nietuzinkowa, zdecydowanie wyróżniająca się na tle wielu zespołów nie tylko krajowych i zyskująca coraz większą swobodę zasługującą na zainteresowanie. To granie świeże i poszukujące, pachnące jeszcze odrobinę wspomnianym, ale nie można mówić o kopi. Lion Shepherd ma własny pomysł na siebie, styl który konsekwentnie rozwijają i coraz wyraźniej zaznaczają, wreszcie jest to zespół brzmiący świeżo i dojrzale. Wszelkie skojarzenia są jedynie elementem układanki, a grupa i obie ich płyty warte uwagi. "Heat" zachwyca dopracowanym brzmieniem, ciekawymi gitarowymi zagrywkami, fantastycznymi bliskowschodnimi orientalizmami i ujmującym klimatem, które razem tworzą całość niemal perfekcyjną. Niemal, bo swoją najlepszą i całkowicie "własną" panowie mają dopiero przed sobą. Ocena: 8/10
Równie subtelne stały się nawiązania do Riverside, które tutaj pewnie wynikają jeszcze i także z tego, że album jest dedykowany Piotrowi Grudzńskiemu, z którym panowie z Lion Shpeherd się przyjaźnili. Nie słychać ich jeszcze w otwierającym płytę świetnym "On the Road Again" w którym orientalne zagrywki znakomicie łączą się z hard rockowym brzmieniem. Po nim wpada równie udany, niespieszny tytułowy "Heat", który urzeka niezwykłym klimatem i swoją siłą. Tu ponownie orientalizmy łączą się z hard rockowym brzmieniem gitar, a sam utwór szybko wpada w ucho. Fantastycznie jest także w "Cold of Life", który z wyciszonego i melancholijnego co rusz wybucha szybszym, gitarowym rozwinięciem, ponownie mające więcej wspólnego z hard rockiem niż jakimikolwiek rozbudowanymi strukturami które kojarzy się graniem progresywnym. Gdy ten wybrzmi pojawia się kapitalny "When the Curtain Fall", którego zdecydowanie nie powstydziłby się tunezyjski Myrath, ale i również wspomniane już Riverside. Nie epatuje się tutaj ostrymi riffami, ani skomplikowaną strukturą. Mistyczna, lekka atmosfera budowana jest z ogromnym wyczuciem, a całość dopełnia brzmienie, dynamiczna perkusja, emocjonalny wokal i melodyjna gitara. Następny w puli jest "Dream On", który doskonale odnalazłby się na poprzednim. Jakże porywająca jest tutaj orientalna solówka oparta na pulsujących i pomysłowych perkusjonaliach!
Znacznie mocniejszy i przełamujący nieco mistyczną atmosferę jest szybszy i bardziej gitarowy "Fail", drugi obok numeru tytułowego numer który wpada w ucho i zdecydowanie nie chce z niego wyjść. Niezwykle harmonicznie brzmi tutaj perkusja, a wraz z ciepłym gitarowym brzmieniem uwagę zwraca bardzo selektywny, surowy bas. Wraz z perkusyjnym zakończeniem przeskakujemy do "Storm Is Coming", który gdy usłyszałem go po raz pierwszy skojarzył mi się z brytyjskim The Brew, które do swojego nowoczesnego hard rocka z domieszką bluesa dorzucili orientalizmy. Energiczny riff niesamowicie przeplata się tutaj z wyciszonym, wietrznym a zrazem bujającym klimatem o sennym zabarwieniu. Absolutny majstersztyk, który pokazuje ogromny potencjał Lion Shepherd oraz, że są w stanie oderwać się od skojarzeń z Riverside i liczę, że pokierują swoją muzykę właśnie w takich kierunkach. Riversajdowo ale z orientalnym oszlifowaniem robi się trochę ponownie w "Dazed By Glory" i słuchać to głównie w sposobie budowania atmosfery i kompozycji czy linii wokalnej jednakże i tutaj ostrzejszymi partiami następuje wyraźne przełamanie tego trendu. Kolejną perełką na tym albumie jest poruszający numer przedostatni, czyli "Farewell", w którym melancholijny, smutny i powolny kształt jest niesamowicie przełamywany mocnym riffem prowadzącym mogącym kojarzyć się trochę z niektórymi muzycznymi poszukiwaniami Stevena Wilsona. Nie odstaje także finałowa kompozycja, czyli "Swamp Song" w której czaruje się samą akustyczną gitarą i osadzonymi najpierw daleko w tle, a następnie mocniejszymi perkusjonaliami i dopiero na sam koniec fantastycznie rozwija w zwieńczenie wraz z całym zespołem.
Młodszy brat Riverside, bo tak bym póki co określił Lion Shepherd, to grupa niezwykła, pomysłowa i nietuzinkowa, zdecydowanie wyróżniająca się na tle wielu zespołów nie tylko krajowych i zyskująca coraz większą swobodę zasługującą na zainteresowanie. To granie świeże i poszukujące, pachnące jeszcze odrobinę wspomnianym, ale nie można mówić o kopi. Lion Shepherd ma własny pomysł na siebie, styl który konsekwentnie rozwijają i coraz wyraźniej zaznaczają, wreszcie jest to zespół brzmiący świeżo i dojrzale. Wszelkie skojarzenia są jedynie elementem układanki, a grupa i obie ich płyty warte uwagi. "Heat" zachwyca dopracowanym brzmieniem, ciekawymi gitarowymi zagrywkami, fantastycznymi bliskowschodnimi orientalizmami i ujmującym klimatem, które razem tworzą całość niemal perfekcyjną. Niemal, bo swoją najlepszą i całkowicie "własną" panowie mają dopiero przed sobą. Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz