sobota, 24 czerwca 2017

Ball - Ball (2017)


Szwecja, połowa lat 70. Na świecie truiumfują Led Zeppelin, Hawkwind, Motorhead, Black Sabbath, Accept i AC/DC. Skandynawowie nie mogą być gorsi, wytaczają działa pod postacią grupy Ball, która niczym w kawałku "Balls to the Wall" niemieckiej formacji Accept skruszy ścianę jednym uderzeniem. Sfuzzowane gitary, mocno osadzona w głębi soczysta perkusja, narkotykowo-motocyklowo-okultystyczna otoczka i te kolorowe ciuchy... zaraz, zaraz czy ja napisałem połowa lat 70? Nic bardziej mylnego, ta płyta mogła by się wtedy pojawić, ale data wydania nie pozostawia złudzeń: 19 maja 2017. W takim razie wsiadamy w wehikuł czasu i przenosimy się czterdzieści lat wstecz. Szwecja, połowa lat 70...

Podróż nie będzie długa, bo będzie trwała nieco ponad pół godziny i tylko (!) sześć utworów, ale za to będzie bardzo intensywna i odwiedzimy w niej niemal całe spektrum gatunkowe tego czasu, napijemy się whisky z colą, zapalimy skręta i zaliczymy kilka panienek. Takie typowe życie rock'n'rollowca tamtego czasu. Imprezę w latach 70 zaczyna "Balling". Już sam tytuł wydaje się być grą słowną, nie tylko z samą grą piłką, z tym co obija się każdemu facetowi w spodniach (obowiązkowo skórzanych lub w obcisłych jeansowych rurkach), ale także właśnie balowaniem. Oczywiście na całego, jakby nie było jutra. Warkot motocyklowego silnika, zapewne Harleya i parkujemy pod pubem. Skoczny riff, space'owe przejazdy, niespieszne tempo, bo to, co dzieje się w pubie kontempluje się wzrokiem. Tak, tam dwóch brodaczy łypie na panienki tańczące na rurze, tamten prosi o szluga, kilku innych gra w bilarda, jest nawet poczciwa szafa grająca i kilka automatów do gry w pinballa albo gry typu arcade. Przy jednym stoi Lemmy Kilmister (albo ktoś bardzo do niego podobny) i właśnie wygrywa. Czas na przyspieszenie. "Speeding" jest szybszy i żywszy, zadziorniejszy. Typowy hard rock. Znów gra słowna: nie tyle przyspieszenie ileż odniesienie do speedu czyli popularnej nazwy amfetaminy. Zresztą bardzo wciągający i odprężający to numer. Jak hard rock to musi być też Szatan, bo przecież takie granie to samo zło. Trzeci numer nazywa się więc "Satanas", który otwierają dźwięki burzy, jak gdyby przywołanie Black Sabbath. Zwalniamy do dusznych doomowych klimatów. Jest mroczniej, na złowrogim gitarowym riffie rozciąga się atmosferyczny, mglisty klawisz. Całość zaś dopełnia surowe brzmienie i mnóstwo kapitalnych zagrywek i rozbudowanych solówek.

Drugą połowę płyty otwiera fenomenalny "Fyre Balls", który zanim panowie nagrali płytę pojawił się w limitowanej edycji tysiąca sztuk jako singiel i został natychmiastowo wyprzedany. Tu także tytuł zdaje się flirtować z odniesieniami - nie tylko "płonące jaja" (w znaczeniu wzbierającego podniecenia), ale także skojarzenie z filmem "Płonące siodła". Mnóstwo tutaj space'owych efektów których nie powstydziłby się Hawkwind, riffów wyrwanych gdzieś z Led Zeppelin, narkotycznej powolnej perkusji z proto-doomowych eksperymentów Black Sabbath. Gdy się nagle urywa, zaraz wchodzi następny rozpędzony i kontynuujący poprzedni kawałek, numer zatytułowany po prostu "Fyre". The Doors to nie jest, ale Hendrixowi by się na pewno podobało. W ostatnim tripie, bo tak należałoby nazwać zawarte tutaj utwory, wyruszamy w kosmos. "Galaxy 666", bo taki tytuł nosi wieńczący album kawałek, to kolejna porcja przejazdów wyrwanych z Hawkwind, surowych riffów z pogranicza Motorhead czy AC/DC i mnóstwa świetnego klimatu, który brzmi tak jakby to była płyta z lat 70, a nie nagrana współcześnie.

Ball nie odkrywa prochu, ale nie oto chodzi w tym graniu. To kolejny po Ghost przykład zabawy stylistyką lat 60 i 70, w tym wypadku z przewagą na ten drugi okres. O ile jednak Ghost idzie w piosenkowość i parodię niewyszukanego popu i religijnej otoczki, tak Ball uderza w rock'n'rollowy styl życia. Kapitalne brzmienie i mnóstwo zabawy w poszczególnych kompozycjach sprawia, że płyty słucha się bardzo przyjemnie, nada się ona do szybkiej jazdy samochodem (najlepiej starym Mustangiem rocznik '67), na ostrą imprezę w gronie znajomych (ale niekoniecznie z narkotykami) czy jako relaksacyjna oprawa wieczoru po ciężkim dniu pracy. Wreszcie to taki hołd dla muzyki tamtego okresu i zapewne postaci Lemmy'ego, który "urodził się by przegrać, żył by wygrać", bo jak się zdaje ta sama idea przyświeca szwedzkiemu trio. Ocena: 8/10


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz