niedziela, 5 października 2014

Slash - World On Fire (2014)

Groteskowy obraz z okładki (nieprzysłonięty napisami)
Trzecia solowa płyta Slasha, a druga razem z Mylesem Kennedym (znanym z Alter Bridge) i zespołem The Conspirators. Przyznam, że nigdy nie byłem wielkim fanem Slasha i ta płyta też tego nie zmieni. Cenię jego talent i pracę, oczywiście znam Guns'n'Roses (najlepszy okres tego zespołu) i Velvet Underground, ale nigdy nie popadałem w szczególny zachwyt. Fani jednak będą z całą pewnością zachwyceni, a co z pozostałym, którzy sięgną po ten krążek?

Przerażająca, ale wymowna okładka rzuca się w oczy. Dekadencja i hipertrofia, popkulturowa papka, rozbuchane barwy i sztuczne uśmiechy. Tak, to nic innego jak metafora naszego świata, który coraz bardziej głupieje, stacza się po przysłowiowej równi pochyłej  i coraz intensywniej zjada swój własny ogon. "Świat w ogniu" to także wymowny tytuł nie tylko dla płyty, ale także dla utworu ten album otwierającego, w którym przekaz, choć gorzki został podany w atrakcyjnej rockowej formule: jesteśmy przegrani i sami sprawiamy, że nasz świat umiera pod naciskiem religii, polityki i mass mediów, które zamiast kształcić ogłupiają coraz bardziej i bardziej.

Wspomniany utwór jest naprawdę dobry, energetyczny i przebojowy, zaś jego tekst jest mocny i prawdziwy do bólu. Nie sposób się z nim nie zgodzić, zwłaszcza z jego końcowymi partiami:
Zamknij drzwi/przekręć klucz/Podoba Ci się to/co widzisz za nimi?/Sądzę, że już czas by spalić ten świat/Sądzę, że już czas, by pchnąć wszystko poza krawędź/jestem już tak znudzony, przetnę tę pępowinę.... Przypomniały mi się słowa: Niektórzy wolą oglądać świat w płomieniach..., które powiedział Alfred do Bruce'a Wayne'a w "Mrocznym Rycerzu" Nolana i choć brzmi to strasznie, nie trudno zgodzić się, że przydałoby się ten świat spalić, by być może postawić na jego gruzach, nowy i lepszy.

Równie udany (i gorzki) jest "Shadow Life" zaczynający się od usypiacza czujności, a następnie rozkręcającego się do szybszych obrotów, choć wolniejszych od tytułowego. Po nim otrzymujemy melodyjny (wręcz radiowy) "Automatic Overdrive", ciekawy jest też wkręcający się w głowę "Wicked Stone", czy lekko pustynny, melodyjny "30 Years to Life". Usypianie czujności następuje znów w kolejnym zatytułowanym "Bent to Fly", tylko tym razem po całości - ballada, niezła ale trochę chyba niepotrzebna. Do szybszego grania wracamy w tylko dobrym "Stone Blind" i w "Too Far Gone", przywodzącym trochę na myśl "Jumpin' Jack Flash" Rolling Stones. Na miejscu dziewiątym pojawia się świetny, miejscami trochę Sabbathowy "Beneath the Savage Sun". Dobra również jest "Withered Delliah", w której można odnieść wrażenie, że skądś się już zna ten kawałek, a mimo to nie ma poczucia znużenia.


Średnia długość utworów na tej płycie to cztery/pięć minut, ale jedenasty "Battleground" trwa niemal siedem minut i stanowi jeden z najsłabszych momentów płyty. Balladowe, dość lekkie tempo okraszone także bardziej pochodowymi fragmentami zostało troszkę niepotrzebnie rozwleczone i nawet odrobinę szybsze fragmenty sytuacji nie ratują. Znacznie lepszym i żywszym numerem jest "Dirty Girl". Tu znów słucha się tego, co się zna, ale i tak jest przyjemnie. Lżej i trochę bardziej w klimacie znanym z Guns'n'Roses jest "Iris of the Storm", który też trochę niepotrzebnie płytę spowalnia (mimo środkowego, szybszego rozwinięcia). Dobrze za to wypada "Avalon", który ma dość szybkie i przebojowe tempo. W piętnastym zatytułowanym "The Dissident" nawiązuje się trochę do bluesa, aczkolwiek jego słabym punktem jest nieco wkurzające "łohooo". Moim zdaniem, takie zagrywki już nikogo nie ruszają, choć zawsze będzie to kwestia indywidualnego gustu. Ciekawym numerem jest przedostatni, instrumentalny "Safari Inn" przywodzący trochę na myśl nielubiane, a przecież niezłe płyty Metalliki "Load" i "Re-Load". Płytę wieńczy kolejny prawie siedmiominutowy i znów trochę za długi, lekko bluesowy 'The Unholly". Ma ciekawą atmosferę, jest dość szybki, ale znacznie lepiej wypadają tutaj numery krótkie i bardziej zwarte w swojej formule.

Przyznać trzeba, że Slash nagrał praktycznie tę samą płytę, co poprzednimi dwoma razami, ale z tym samym impetem i pazurem. O ile pierwszy był ciekawym eksperymentem z różnymi wokalistami, o tyle Myles Kennedy na poprzednim i na tym, świetnie sprawdził się jako wokalista w jego muzyce. Płyta miejscami może wydać się trochę za długa, ale słucha się jej bardzo przyjemnie, mimo jej dość gorzkiego wydźwięku. Bardzo dobre brzmienie i świetna sekcja rytmiczna sprawiają, że na swój sposób jest to płyta wyjątkowa, a może przede wszystkim pokazująca, że Slash jest naprawdę dobrym gitarzystą, który potrafi to samo sprzedać po wielokroć i wcale się to nie znudzi.

Nie ma co ukrywać, że trzeci album Slasha objawieniem nie jest i szczerze wątpię, żeby ktoś się czegoś takiego spodziewał. To przede wszystkim solidny album. Brzmieniowo i kompozycyjnie niczego mu nie brakuje. Może gdyby był krótszy, byłby jeszcze lepszy, ale i tak słucha się go przyjemnie. A tego przecież wymaga się od Saula Hudsona i jego gitary. Ocena: 6,5/10


Płytę otrzymałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Warner Music Polska. Fragment utworu tytułowego w tłumaczeniu własnym.

1 komentarz:

  1. No jest to nadal Slash, nie da się zaprzeczyć. Bez fajerwerków, ale posłuchac mozna.

    OdpowiedzUsuń