sobota, 25 maja 2013

WNS Polski IV: Little White Lies, The Shipyard, The Sunlit Earth, Paweł Penksa

W tym odcinku, opisywane płyty są jak poczciwy Fiat 126p: małe, ale wariackie!
Polskich płyt w tym roku nie brakuje, również tych z Trójmiasta. A jeszcze przybędzie trochę zagranicznych świeżych i nieco starszych płyt z grania, o którym trochę zapomnieliśmy. Jednak w czwartej części polskiego "WNSu" przyjrzymy się czterem płytom, także obiecującym debiutantom. Przyjrzymy się im, tym razem także swój wkład w tę odsłonę ma Marcin Wójcik. Zaczynamy...



1. Little White Lies - In Word And Deed EP (2013)

Mam słabość do kobiecych wokali, a ten stanowi filar zespołu, a właściwie duetu Little White Lies. „In Word and Deed” to ich kolejne wydawnictwo. Tym razem jest to EPka, wydana na kasecie, choć jest też dostępna na bandcampie. Tracklista składa się z czterech utworów nie przekraczających znacząco około trzech i pół minuty, za wyjątkiem „Solitude” trwającego dokładnie 2:51.

Całość można uznać za kontynuację tego, co mogliśmy usłyszeć na poprzednim, długogrającym albumie. To samo można powiedzieć po okładce, utrzymanej w podobnej, prostej i cieszącej oko konwencji.  Ciekawym zabiegiem jest  idealne wyważenie materiału, jeśli tak to można ująć, w stosunku pół na pół. Dwa kawałki raczej spokojniejsze i dwa z większym pazurem. Jednym z tych spokojniejszych, jest zamykający płytę „Sunflowers”, w którym pojawia się także głos gitarzysty Zbyszka Krenca, drugiego filaru zespołu. Ponadto do głównego, tym razem akustycznego instrumentarium dograno także zgrabny flecik, który przyjemnie rozluźnia koniec albumu.

Wracając do instrumentarium: tym razem o rytm zadbał nie automat perkusyjny, jak dotychczas, lecz zagrał żywy perkusista, przedstawiony jako Butcher Jungle Drummer. Myślę, że obecność gościa, nadającego pierwiastek ludzki do rytmu jest jak najbardziej na plus. Człowiek to jednak człowiek…

„In Word and Deed” to kolejne, świetne dzieło Little White Lies. Nie straciło mocy znanej z poprzedniej płyty – longplaya „Devils In Disguise”, jest garażowo, lekko brudno. Wokale nie straciły na brzmieniu, wciąż zostają w głowie, tak jak kompozycje – wpadające w ucho, a potem w pamięć dobre kawałki muzyki. Lubię treściwość EPek, lubię kiedy jest krótko i na temat. Tak też jest i tutaj, idealnie wstrzelają się w moje gusta! 
Ocena: 5/5 [wójcik]




2. The Shipyard - Teleportacja/Święto Strachów SP (2013)



Singiel promujący debiutancką płytę trójmiejskiego The Shipyard, miał białe tło i zielonkawe litery, i takie samo zielonkawe tło z tyłu. Najnowszy singiel jest utrzymany w tej samej konwencji, ale w kolorze czerwonym, czy też raczej ceglastym.


Trzy, a właściwie dwa utwory, które się na singlu znalazły nie są jak podkreśla Michał Miegoń wytycznymi wskazującymi w jakim kierunku pójdzie The Shipyard na swoim drugim szykowanym pełnometrażowym albumie studyjnym, a jedynie takim małym prezentem dla sympatyków i wielbicieli zespołu. Czymś w rodzaju potwierdzenia, że wciąż żyją i mają się dobrze. Jak już zauważyłem, na płycie są trzy utwory, z czego jeden z nich "Święto Strachów" w dwóch wersjach - zwykłej i tak zwanej radiowej (skróconą o minutę).

Daleko też od tego, co znalazło się już na poprzednim wydawnictwie zespołu Piotra Pawłowskiego, nie odchodzą. Jednakże oba utwory są po polsku i mam nadzieję, że na pełnym wydawnictwie nie zabraknie takowych, angielski w polskim graniu bardzo się nam już przejadł. Jak z kolei brzmią utwory, które znalazły się na tym singlu? Otwierający ją "Teleportacja" mógłby swobodnie znaleźć się na debiutanckiej płycie "We Will Sea". Najbardziej jednak podoba mi się refren, zwłaszcza fragment: pojedź ze mną gdzieś, na koniec miasta, popłyń ze mną w dal na koniec fal...

Nieco inny jest "Święto Strachu", który zostało napisane przez Jerzego Horwatha do słów Tadeusza Śliwiaka. Otwiera ją charakterystyczny bas i wszystko staje się jasne. The Shipyard! Problem w tym, że to cover Dżambli. Nie wszyscy pewnie wiedzą o kogo chodzi, ja niestety nie wiem. Jest to utwór ciekawszy od "Teleportacji", ale nie zawierający wpadających w ucho fragmentów. W nim pojawiają się takie dodatki jak flet czy głosy kobiece, a także synthpopowe klawisze. Nie wiem jednak po co dwie wersje, jeśli ma być szczery nie usłyszałem żadnych znaczących różnic pomiędzy nimi.
Ocena: 4/5 [lupus]

3. The Sunlit Earth - There Is Something In The Air EP (2013)

Jeszcze jeden zespół, który czuje ciągoty do brzmień gitarowych, wyjętych gdzieś z deszczowej Anglii lat 60. I to w dodatku prosto z Nasiona, mimo, że zespół pochodzi z Giżycka. Wszystko przez to, że chłopaki, którzy zespół tworzą obecnie mieszkają i studiują w Trójmieście.

Na płytce znalazło się pięć utworów, które przypominają mi trochę twórczość rodzimego Pretty Scumbags, z tą różnicą, że ze znacznie mniej ekspansywnym wokalem, przystępniejszym dla ucha. Otwiera ją energetyczny, słoneczny "Rotten Feelings", utwór stosunkowo prosty, ale energetyczny i w sam raz do poskakania.

Po nim "The Luckiest Man I Never Knew" nieco lżejszy, wyraźniej skręcający w stronę surf rocka, trochę kojarzący się z brytyjskim Radio Moscow czy australijskim Tame Impala, a nawet z najbardziej znanymi reprezentantami indie rocka mającego swoje korzenie w latach 60 właśnie.
Numer czwarty "There Is Something In The Air" to jeden z tych kawałków, który kojarzyć się może z Muse czy Radiohead. Żwawy gitarowy riff, brudny bas i melodramatyczny, wykrzykiwany wokal świetnie wchodzi w głowę. Finałowy "Same Old Story" to najsmutniejszy i najwolniejszy utwór na płycie, mogący przywodzić na myśl Oasis albo The Eagles, troszkę chyba za ckliwy, ale ładny. Czyżbym zapomniał o jednym numerze? A i owszem, najsłabszym ogniwem paradoksalnie nie jest numer ostatni, a utwór trzeci "Wasted Words", który straszliwie mi się dłużył.

The Sunlit Earth nie odkrywają niczego nowego. Nikt tego też od nich tego nie wymaga. To po prostu, żwawe gitarowe granie, które na pewno znajdzie swoich zwolenników. Mi się podoba, ale czy naprawdę potrzebujemy kolejnego zespołu, który brzmi tak samo? Który śpiewa po angielsku, nawet nie próbując stworzyć czegokolwiek po polsku? I zaraz, zaraz... zauważyliście, że ten banan na okładce jest różowy? Czemu on u licha jest różowy?! Ocena: 4/5 [lupus]


4. Paweł Penksa - Pandemonium EP (2013) 

Przeskakujemy do zupełnie innego grania. A mianowicie do progresywnego metalu z Warszawy. Paweł Penksa jest młodym, zaledwie dwudziesto pięcio letnim klawiszowcem ostatnio udzielającym się w zespole Night Rider oraz jego symfonicznym odłamie. Wyraźnie zapatrzony w twórczość Jordana Rudessa (klawiszowca Dream Theater), Ricka Wakemana, Dereka Sheriniana, Keitha Emersona, Jona Lorda, a także kompozytora filmowego Hansa Zimmera, postanowił wydać swoją debiutancką epkę.

Na debiutanckiej epce znalazło się pięć utworów utrzymanej w stylistyce progresywnego metalu intensywnie penetrującego zwłaszcza obszary wypracowane przez Dream Theater, Ayreon, Star One i solowej twórczości najznamienitszych klawiszowców naszych czasów. Nie ma tu absolutnie niczego nowego, ale całości słucha się bardzo przyjemnie. Wspomagany przez zaprzyjaźnionych gitarzystów i automat perkusyjny (brzmiący naprawdę dobrze) stworzył muzykę instrumentalną pełną klawiszowych galopad i efektów.

Otwierający płytę numer tytułowy, który swobodnie mógłby znaleźć się na albumie Jordana Rudessa "Feeding the Wheel" z 2001 roku. Następujący po nim spokojniejszy, balladowy i zdecydowanie mniej szalony "The Valley Of Forgotten Dreams" także daleko nie ucieka od wypracowanych przez Rudessa, Sheriniana i Wakemana wzorców. Już w trzecim utworze, "Runaway", ponownie przyspieszamy i otrzymujemy kolejną porcję gitarowo-klawiszowych galopad i różnych mrocznych przejazdów, zmian tempa i solówek. Inspirowany "Władcą Pierścieni" kawałek czwarty zatytułowany "Grey Haven" znów najmocniej przypomina twórczość Rudessa (i Dream Theater), ale także wyraźnie zbliża się stylistycznie do grupy Emerson, Lake & Palmer. Ostatnim numerem na tej płycie jest "T.B.C". W nim pojawiają się zarówno Rudessowo-Dream Theaterowe klawisze, jak i elementy muzyki filmowej wypracowanej przez Hansa Zimmera, gdzieś ewidentnie pachnie Ayreonem Arjena Lucanssena, może nawet wczesną Avantasią i Edguy'em.

Album ten na pewno nie wyważa żadnych drzwi. Te są od dawna szeroko otwarte. Penksa także nie stara się ukrywać, że to, co gra to nic nowego. Owszem, podaje swoją muzykę w sposób energetyczny, świeży i bardzo przebojowy. Nie jestem pewien czy potrzebny jest nam kolejny tego typu materiał, ale na duży plus należy na pewno zapisać talent i wszechstronność Pawła. Ów, bardzo obiecujący muzyk z całą pewnością jeszcze zaskoczy nieco bardziej oryginalnymi dźwiękami, w każdym na pewno jest na co zwrócić uwagę, zwłaszcza gdy jest się wielbicielem takiego grania i wymienionych największych twórców tego gatunku. I jeszcze jedna mała uwaga, warto postarać się o lepszą grafikę, ta niestety trochę odstrasza. Ocena:4,5/5 [lupus]



1 komentarz:

  1. Bardzo fajny zestaw, wszystkich posłuchałam z przyjemnością. :)
    a banan jest rózowy ..... żebys sobie mógł postawić pytanie "dlaczego?" ;p

    OdpowiedzUsuń