środa, 29 maja 2013

Kamelot - Silverthorn (2012)


Zrealizowany już z nowym wokalistą Tommym Karevikiem dziesiąty album amerykańskiej grupy Kamelot otwiera nowy rozdział w jego historii, podobnie jak miało to miejsce, gdy do zespołu dołączył Roy Khan w 1998 roku, a który zdecydował się odejść w trzynaście lat i siedem wspólnych płyt później. Wydany jesienią zeszłego roku, "Silverthorn" podobnie jak wydany kilka miesięcy wcześniej szósty album holenderskiej grupy Epica "Requiem for the Indifferent" do samego gatunku nie wprowadza niczego nowego, ale w stosunku do albumów wcześniejszych przynosi małą rewolucję.


Symfoniczny i naturalnie z chórami wstęp "Manus Dei" mógłby znaleźć się nawet na którejś z nowszych płyt Finów z Nightwish. Ten płynnie przechodzi w "Sacrimony (Angel of Afterlife)", w którym przede wszystkim od razu zwraca się uwagę na wokal Karevika, który nie tylko bardzo przypomina Khana (zupełnie jakby to był wciąż on), ale także trochę przypominać może znanego z Rhapsody Of Fire, Fabia Lione. W utworze nie brakuje szybszych temp, zwolnień, czy mrocznych zwolnień. Jedno z nich, wieńczące utwór, z dziecięcym chórem ma w sobie coś niepokojącego. Bardzo podobną konstrukcję ma utwór kolejny, czyli "Ashes to Ashes". Kolejny po nim "Torn" nie wyróżnia się niczym szczególnym, bo kontynuuje stylistycznie dwa poprzednie utwory, choć zarówno orkiestracje jak i klawisze dodają mu dodatkowego nieco filmowego szlifu.

Nie zabrakło miejsca dla ballady, która znalazła się na piątej pozycji. "Song for Jolee" także nie przynosi niczego nowego, klawiszowe delikatne tony i łagodny, odpowiednio płaczliwie prowadzony wokal słyszało się wielokrotnie. Jest jednak coś, co wyróżnia ją spośród wielu podobnych. Kamelot, choć bazuje na kliszach, nie popada w cukierkowość, nie epatuje ostrymi kontaktami, a konsekwentnie buduje napięcie i gdy w finale aranż robi się bogatszy, nadal jest spokojny i łagodny. Nie ma w nim przesadyzmu. Po nim wchodzi utwór "Veritas", który jakby kontynuując końcowe fragmenty poprzedniego utworu zaczyna się od pociągnięć smyczków, ale zaraz potem wchodzą ostrzejsze gitary i szybsze, bardziej epickie. To także jeden z najciekawszych i najlepszych utworów na płycie, w którym chóralne fragmenty świetnie współgrają ze zwolnieniami i środkową częścią z fantastyczną partią wokalną Elizy Ryd, znanej przede wszystkim z Amaranthe.

W podobny sposób poprowadzony został kolejny, czyli "My Confession", w którym orkiestrowe elementy brzmią trochę elektronicznie i jakby od niechcenia nawiązują do eksperymentów z poprzedniego albumu "Poetry for the Poisoned". Utwór tytułowy znalazł się dopiero na ósmej pozycji. Ponownie delikatne wejście i po chwili mocniejsze uderzenie. Jednak bez epatowania ciężarem, masą solówek i efektów, nie ma w nim dźwięków zbędnych, to utwór zwarty i zachwycający środkową partią dziecięcego chóru i następującą po nią zgrabną i krótką solówką.
Jednym z najciekawszych utworów na tej płycie Kamelot jest także wybrany na drugi singiel, "Falling Like A Fahrenheit", który nieco bardziej zbliża się do formuły pierwszych płyt Amerykanów. I do tego chwytliwe frazy, żeby wymienić choćby tą z refrenu: My cyanide in paradise... I will never see another sundown in your eyes - niby nic szczególnego, a naprawdę robi przyjemne wrażenie. Po nim równie wciągający "Solitaire" z płynącym mocnym riffem, kolejną porcją fragmentów jasnych i zdecydowanie cięższych.

Finał płyty najpierw przynosi najdłuższy utwór, czyli "Prodigial Son", trwa on bowiem prawie dziewięć minut. Jest on także najmocniej rozbudowany, otwierają go dzwony i delikatne smutne, funeralne tony klawiszy. Część pierwsza utworu to właśnie pogrzeb, a forma mszy żałobnej została tutaj zaaranżowana w sposób niezwykły. Następnie płynne przejście w część drugą, bogatszą, szybszą i zdecydowanie bardziej progresywną, a ta po około piątej minuty przechodzi w część trzecią, z mroczniejszymi zagrywkami i szybszymi pędzącymi tempami. Bardzo dobry to utwór, który choć może odkrywczy nie jest, to nie popada w pompatyczność, całość jest wyważona i poprowadzona gładko i sprawnie. Całość wieńczy zaś instrumentalny "Continuum", który stanowi jakby epilog i przedłużenie wstępu, dopięty na siłę, zwłaszcza, że mamy jeszcze w nim niepotrzebną ciszę, a potem kilka pociągnięć smyków.

Dziesiąta płyta Kamelotu nie sprawia zawodu, a Karevik z kolei sprawdza się w roli następcy Khana, a nawet miejscami brzmi od niego łagodniej i przystępniej. Wspomniałem także o małej rewolucji, która ma miejsce na tym albumie. Kamelot nie zapędza się w powtarzalne i nudne już rejony pompatycznego power metalu, w niezwykły sposób potrafi łączyć orkiestrę i chóry z filmowymi wręcz fragmentami. Na pewno nie jest to też płyta wybitna, choć bardzo wciągająca i jedna z niewielu w tego typu graniu, która pokazuje, że można jeszcze tworzyć muzykę ciekawą, złożoną i wielowarstwową. Dodatkowym atutem jest także jego dodatkowy, instrumentalny dysk, w którym jeszcze pełniej odkrywa się odświeżone oblicze Kamelotu. Z minusów wymieniłbym tylko brak Simone Simmons oraz trochę zbyt ciemną, choć kapitalnie wpasowującą  się w lekko pesymistyczny charakter płyty, okładkę. To płyta rzetelna, przyjemna i nie tylko dla fanów tego wciąż świeżego i obiecującego zespołu. Ocena: 7,5/10


Recenzja płyty napisana z myślą o publikacji w magazynie HMP Heavy Metal Pages

3 komentarze:

  1. NIespecjalnie, ale wokal faktycznie jest niezły.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niby dobra płyta, wokalista dobrze się wpasował do kapeli, ale kompletnie nie wracam do tego albumu. A to chyba znaczy, że jednak coś w nim jest nie tak.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja także do niej rzadko wracam, bo wolę wcześniejsze, ale przynajmniej utrzymali poziom. Mogło być przecież gorzej zarówno kompozycyjnie, jak i doborem nowego człowieka.

      Usuń