piątek, 15 lutego 2013

Medebor - A Taste Of Insanity (2012)


Polacy nie gęsi swój doom metal mają! I to nie byle jaki, gdański Medebor istnieje bowiem od szesnastu lat i w październiku roku dźwięcznego wydał swoją (dopiero) drugą płytę studyjną. Choć nagrana bardzo przejrzyście i przystępnie, to płyta trzeszcząca, taka która zostanie opisana zimą, a nie jak być powinna - jesienią.

Kilka słów o samym zespole tym razem nie zawadzi. Medebor powstał w Gdańsku w 1997 roku i ustabilizowawszy swój skład w roku następnym wydał dwa, ciepło przyjęte w trójmiejskim undergroundzie wydawnictwa demo: "Stars of Oblivion" w 1999 roku i "Last Dream" w 2000. Następnie przeszedł kilka roszad w składzie i w 2003 roku wydał swój pierwszy album studyjny "Phantasma". W dziewięć długich lat później pojawia się ich drugi album, który mam przyjemność opisywać. A nie ma co kryć, że to album naprawdę dobry.

Krążek zawiera osiem kompozycji o łącznym czasie około pięćdziesięciu trzech minut utrzymanym w stylistyce nie tyle klasycznego doom metalu, czyli Solitude Aeternus czy Candlemass, ale także mocno czerpiącego z Tiamat, Paradise Lost, dawnej Anathemy, Moonspell, a nawet jak podają w swoich inspiracjach na facebook'u z Dream Theater. Choć tych ostatnich to się zbytnio nie dosłyszałem. Do kompletu bym dorzucił Type-O-Negative, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie bazując na klimacie przywodzącym na myśl ich najsłynniejszą płytę "Bloody Kisses" czy na czystym, niesamowicie hipnotyzującym wokalu Andrzeja Bucikiewicza, który ma bardzo podobną barwę do Petera Steele'a. Przynajmniej wtedy gdy śpiewa na czysto, bo kiedy zaczyna miejscami growlować wszystko brzmi trochę jak z wczesnego Satyricona, albo takiego bardziej melodyjnego black metalu, który coraz częściej określa się mianem symfonicznego.
Do tego przez owe bardzo przejrzyste nagranie całego materiału utwory sprawiają wrażenie bardzo przebojowych. To dziwne, ale mimo niemal godzinnego czasu trwania album przelatuje nadzwyczaj szybko.

Mocno jest od samego początku. Poważne wejście w "A Kind of Chaos", który płytę otwiera to  nie żadne akustyczne plumkanie, od razu z grubej rury wchodzą gitary i duszne, dość wolne tempo. I do tego lekko blackowe okraszenie, głównie z racji szorstkiego wokalu. Jednak następujący po nim "Last Horizon's Awakening" jest jeszcze lepszy. Utrzymany w tych samych tempach, zaczyna się od razu porządnie, ponownie żadnych wstępów. Tym razem Bucikiewicz śpiewa czyściej, a jego czysty wokal naprawdę potrafi zahipnotyzować. Ciągle miałem jakieś wrażenie nieopisywalnego deja-vu, jakbym już gdzieś słyszał ten kawałek, w ogóle całą płytę. A może to ta płyta wyśniona? Każdy ma taką w przynajmniej kilku odsłonach swoich gatunkowych przyzwyczajeń. I jeszcze te mroczne pasażowe przejazdy w połowie utworu, po plecach przechodzą po prostu ciary.
Trzeci, "Torment Of Silence" jest równie doskonały, melodyjny, ciężki, a przede wszystkim świetnie zrealizowany brzmieniowo. Brzmienie na tej płycie jest oszałamiające. Razem z dość wyeksploatowaną formułą gatunku daje jednak niesamowite poczucie świeżości. Spokojniejsze wejście, ale tylko przez moment pojawia się w piątym "Farewell", który jednak szybko się rozkręca do szybszych obrotów, w klimacie poprzednich i następnych. Rewelacja.
Można by pisać o każdym z nich z osobna, ale nie miało by to sensu. Wszystkie utwory, choć stosunkowo długie, ale bynajmniej nie rozwleczone, brzmią świetnie. Są dopracowane, są niemal doskonałe.

A skoro mowa o brzmieniu, jest ono też pełniejsze i lżejsze niż na debiucie sprzed dziewięciu lat. A same kompozycje z nowego albumu w niczym nie ustępują swojej poprzedniczce, którą wstyd się przyznać, też poznałem dopiero niedawno, choć dynamiczne i cięższe momenty są już nieco inaczej prowadzone. Staremu albumowi przydałby się bardziej współczesny mastering, taki jak został wykonany na tej nowej. Oba albumy są też bardzo trzeszczące, i choć drugi z racji lepszego i głębszego brzmienia, zwłaszcza perkusji i magicznie unoszącego się wokalu, trochę mniej. Dodam, że obok również zeszłorocznego, podobno ostatniego studyjnego wydawnictwa Candleamss (w co jakoś nie wierzę, zwłaszcza, że nie dawno wydali ciekawy split z Entombed) to bodajże najlepszy doomowy materiał jaki słyszałem od jakiegoś czasu. A nie pomylę się też, jeśli powiem, że Ci którzy doomu nie trawią, z nowym albumem Medebora zaprzyjaźnić się powinni i będą tak samo jak Ci, którzy ich muzę lubią od lat, nie będą wyjmować krążka z odtwarzacza. Z mojego nie wychodzi już od tygodnia, na przemian z nowym Riversidem, a to o płytach świadczy najlepiej.

Ocena: 10/10 !


1 komentarz: