Pobudka!
Możecie przestać spać, bo kiedy śpicie budzą się demony. Przerażające, odrażające i złe, ale jest pewien zespół, który zachował zimną krew. - parafrazując reklamę kolekcji filmów o Batmanie na kasetach VHS z lat 90tych. Dream Theater wrócił wraz ze swoim szesnastym konceptualnym albumem opartym wokół parasomnii czyli grupie zaburzeń, polegających na występowaniu w trakcie snu lub przy wybudzaniu się nieprawidłowych lub niepożądanych zachowań. Do tego wszystkiego do zespołu wrócił Mike Portnoy, który zastąpił swojego zmiennika Mike'a Manginiego z którym Dreamy nagrały pięć płyt studyjnych. Przypomnijmy to, co każdy fan zespołu wie przecież doskonale, że Portnoy odszedł z formacji w 2010 roku, krótko po wydaniu "Black Clouds & Silver Linnings", a Dream Theater nie chcąc robić sobie przerwy przeprowadziło casting perkusistów w wyniku którego wybrano Mike'a Manginiego.
Mike Mangini nagrał z Dream Theater pięć kolejnych albumów studyjnych i czy tego chcieli niektórzy fani, czy nie - był perkusistą Dream Theater, który idealnie wpisał się w brzmienie zespołu, który może grał nieco mechanicznie, matematycznie i po bardziej po swojemu, ale zachowując stylistykę, a nawet mocno się do niej jednak zbliżając, co można było szczególnie usłyszeć na jego ostatnim materiale wydanym z Dream Theater "A View From The Top Of The World" z 2021 roku. Przez wielu wyczekiwany powrót Portnoya w końcu nastąpił i zaowocował nowym albumem. Spodziewano się, że będzie "Metropolis pt. III" - co na szczęście nie nastąpiło. Spekulowano spektakularny powrót do formy sprzed lat - co istotnie nastąpiło, ale i nie do końca tak jak oczekiwano. Sugerowano także, że najnowszy będzie najcięższym krążkiem od co najmniej piętnastu lat - i okazało się to prawdą. Osobiście bardzo chciałem, żeby najnowszy album miał tytuł "The Majesty" co byłoby świetnym nawiązaniem do początków grupy, hołdem dla zmarłego Charliego Dominici i debiutu Dreamów oraz zatoczeniem pełnego koła, a także czymś w rodzaju drugiego self-titled i przy tym podkreśleniem powrotu "króla" czyli Portnoya do zespołu. Niestety w tym wypadku się to nie sprawdziło.
![]() |
Dream Theater A.D 2025 |
Promocja najnowszego albumu rozpoczęła się pod koniec 2024 roku w mediach społecznościowych Dreamów za pomocą krótkich filmików przedstawiających kolejno La Briego (5 października), Myunga (6 października), Petrucciego (7 października) i Rudessa (8 października) otwierających oczy przy pierwszych dźwiękach utworu "Night Terror", który został wybrany na pierwszy singiel. Na sam koniec ujawniono budzącego się ze snu Portnoya (10 października), a także w tym samym dniu ujawniono szczegóły szesnastego albumu i wspomniany utwór, który znalazł się na drugiej pozycji zaraz po instrumentalnym wstępie. Drugim singlem został znajdujący się na trzecim miejscu "A Broken Man", który pojawił się 3 grudnia, a trzecim utworem promującym album został "Midnight Messiah", który miał swoją premierę 22 lutego 2025 roku nieco ponad dwa tygodnie przed premierą "Parasomnii".
Grafiki, tak jak miało to miejsce przy okazji poprzednich albumów Dream Theater, przygotował Hugh Syme, który jak zwykle doskonale wywiązał się z powierzonego mu zadania. Przy okazji jego grafik nie obyło się bez kontrowersji i zarzutów używania przy wykonywaniu grafik sztucznej inteligencji i obrazków z popularnych baz - przypomnijmy, że podobne zarzuty pojawiły się już przy okazji "Distance Over Time" i "AVFTTOTW" - co niestety widać także i tutaj, ale prawdziwa bomba gruchnęła gdy okazało się, że Syme sprzedał jedną z grafik dwa razy. Jeden z obrazów - w wydaniu cd widać go pod plastikową wydmuszką na płytę - został bowiem użyty kilka miesięcy wcześniej na potrzeby grafik do albumu "The Ligthbringers" jednoosobowej formacji Orion. Nie będę jednak powtarzał tutaj tego, co napisałem we wpisie zawartym zbiorczo w "Z wilczego notatnika" o numerze drugim (odsyłam tutaj). Kontrowersyjna grafika przedstawia małego chłopca z misiem w prawej ręce stojącego u podnóża schodów spowitych mgłą. Na ich szczycie majaczą trzy zakapturzone postacie, a jedna z nich przypomina Kostuchę. Jest też postać dziewczyny unoszącej się w powietrzu jakby była opętana, kilka świec i kruk, a także jeszcze jedna widmowa postać po lewej stronie rozkładanego digipacka. Równie ponure - z małymi wyjątkami - są pozostałe grafiki. Okładka "Parasomnii" to tak jakby powrót do znanego już pokoju, który jednak bardzo mocno się zmienił. Rozświetlony wpadającym przez okno księżycowym światłem ukazuje nam metalowe, szpitalne łóżko oraz dziewczynkę pogrążoną w somnabulicznym transie. Być może to sama dziewczynka, którą poznaliśmy już na grafice "Images And Words" i mieliśmy okazję ponownie spotkać przy okazji "Untethered Angel" na "DOT" lub inna bardzo podobna do niej. W ciemnym pokoju widać jeszcze jedną postać - tajemniczego, widmowego obserwatora w kapeluszu. Majesty Logo wpisano zaś w rozetę okna.
Na potrzeby instrumentalnej uwertury "In The Arms Of Morpheus" Syme zaproponował metalowego kolosa trzymającego w dłoniach niemowlę. "Night Terror" okrasza obraz przedstawiający dziewczynkę unoszącą się w powietrzu w sytuacji dość jednoznacznie sugerującą opętanie. Na podłodze widać zaś ogromnego pająka, który odwiedził już poprzedni krążek Dreamów. "A Broken Man" został ozdobiony smutnym starszym panem leżącym na poduszkach i trzymającym w dłoni medal z dawno minionej wojny. Skojarzenia mogą płynąć do "Barstool Warrior" z "DOT", choć sam utwór nie ma prawie żadnego związku z numerem z płyty z 2019 roku. Przygląda mu się z kolei mrówka, czyli owad, którego ostatnio widzieliśmy na "Systematic Chaos" z 2007 roku. Przy "Dead Asleep" znaleźć można nóż, który wiąże się zarówno z tekstem utworu, jak i jest oczywistym nawiązaniem do "Raise the Knife", czyli numeru znanego z "Falling Into Infinity Demos 1996 - 1997". Do "Midnight Messiah" dołożono postać w postrzępionych szatach stojącą na skale, której przygląda się mrówka. Wprawne oko wypatrzy także budzik. Instrumentalne interludium "Are We Dreaming?" ma z kolei jedną z najładniejszych i najjaśniejszych grafik dodanych do książeczki. Na plaży na której wciąż nie odpłynęła cała woda tworząc zatoczki widać rozbity statek, ale w centralnym jej miejscu widzimy małego chłopca w starych goglach motocyklowych, który przygląda się przycupniętej na skale mrówce. A może to mrówka przygląda się chłopcu? "Bend the Clock" to powrót do ciemnych barw, a konkretnie do ciemnego lasu. W nim znów pojawia się metalowe, szpitalne łóżko na którym krzyczy (w zapewne niemym wrzasku) starszy pan do którego zbliża się Kostucha. Wokół widać porozbijane, pogięte i przywołujące na myśl twórczość Salvadora Dali zegary, a także budzik. Na gałęziach dostrzec zaś można kolejne kruki. Równie ponura jest grafika przygotowana do suity "The Shadow Man Incident" gdzie mamy nie tylko trupa wyciągającego ręce przed siebie jakby usiłował złapać nieroztropnego nocnego wędrowca, ale także powrót do pokoju dziewczynki, który znów uległ małym zmianom. Skulona ze strachu dziewczynka siedzi na łóżku, na podłodze znów siedzi ogromny pająk, a także porzucona zniszczona lalka. Na krześle widać jakąś okropną postać, a na środku tego pokoju stoi znów majak w kapeluszu.
Zdjęcia zespołu otwiera obraz przedstawiający całe Dream Theater ponownie w składzie z Mikiem Portnoyem. Panowie siedzą przed rezydencją pełną upiorów na schodach, tuż obok posągowych gargulców, unoszącego się w powietrzu widma, uschłych kwiatów i dwóch przyglądającym się im mrówkom. LaBrie rozsiadł się wygodnie na kanapie w rozpadającym się pokoju pośród świec i unoszących się nad nim ptaków, a u jego stóp leży czaszka - prawdopodobnie ta sama, która zdobiła "Distance Over Time". Petrucci rozsiadł się na łóżku w innym pokoju, gdzie przygląda się mu kolejna mrówka. Myung przycupnął na schodach prowadzących na któreś z pięter nawiedzonego domostwa i siedzi razem z krukiem. Rudess znalazł miejsce przy starym, zarastającym i rozpadającym się fortepianie na którym zamiast słów Steinway sprytnie napisano Majesty. Portnoy usiadł na łóżku w kolejnym pokoju w którym po ścianie znów przechadza się pająk, a zza drzwi przygląda mu się kolejna powykręcane, straszliwe widmo. Na koniec dodano jeszcze trzy grafiki. Chłopca w piżamce trzymającego misia za ucho i stojącego w przedpokoju, który właśnie jest zalewany wodą wdzierającą się przez wyłamane drzwi. Warto tutaj wytężyć wzrok i dostrzec, że jeden z obrazów to okładka "Black Clouds & Silver Linnings". Drugim z ostatnich obrazków w książeczce jest balon z łóżkiem zamiast gondoli i drzemiącym w nim dzieckiem, który wznosi się nad chmury. I na koniec dziewczynkę pogrążoną w lunatycznym spacerze stojącą na krawędzi metalowej konstrukcji pod którą znajduje się spowite mgłą miasto. Opakowanie ma jeszcze widok na kolejny pokój ze skrytą w ciemnościach widmową postacią i kolejną mrówką oraz obrazek przy liście utworów przedstawiający dziecięcy wózek nad którym fruwa kruk, a na meblu zaś można dostrzec czaszkę.
Muzycznie płyta przedstawia się równie upiornie - w pozytywnym znaczeniu tego słowa, o ile w ogóle można tak powiedzieć, o czymś co jest upiorne lub przerażające. Zaczynamy od uwertury "In The Arms Of Morpheus" w której witają nas dźwięki ulicy. Po chwili słychać zamknięcie okna, drzwi i skrzypnięcie łóżka gdy jeden z bohaterów lirycznych albumu się do niego kładzie. Gdzieś kapie woda z kranu, kliknie budzik ustawiany na konkretną godzinę o której idący spać chce się obudzić, a następnie z pomiędzy tych dźwięków powoli i po chwili coraz głośniej wynurzają się niepokojące dźwięki klawiszy wraz z tykającym zegarem. Nagle całość się dekonstruuje, zanika i wchodzi połamany, pokręcony ciężki gitarowy riff oraz mocne uderzenia perkusji, które się rozkręcają w instrumentalny wstęp do płyty płynnie przechodzący w pierwszy singiel prawie dziesięciominutowy "Night Terror" o bliżej nieokreślonych nocnych koszmarach. Ten wytacza się powoli zupełnie jakby uwertury nie było i również rozpoczyna się ostrym, ciężkim riffem, mocną perkusją i świetnym pasażem instrumentalnym zanim pojawi się wokal La Briego. Struktura jest w nim podobna do tych z ostatnich płyt, a skojarzenia stylistyczne i brzmieniowe z jednej strony kierują się do "DOT" i "AVFTTOTW", a z drugiej najcięższych płyt Dreamów z Portnoyem czyli "TOT" czy "BCASL". To bardzo porządny i mocny otwieracz albumu, który całkiem nieźle wpada w ucho. Po nim pojawia się niewiele krótszy, bo osiem i pół minutowy znakomity będący drugim singlem z płyty "A Broken Man" opowiadający o traumach wojny, które toczą umysł weterana. Stanowiący coś w rodzaju kontynuacji "Barstool Warriora" numer jest jednak dużo lepszy od wspomnianego. Tu panowie również nie zwalniają tempa i uderzają ciężkim brzmieniem, ostrymi riffami oraz mocną perkusją. Wstęp z komunikatami wojennymi i wybuchy bomb, a także klawisze Rudessa kapitalnie budują napięcie, a następnie przechodzimy do czegoś co przypomina marsz wojskowy. Pojawiają się też brzmieniowe cytaty, które mogą kojarzyć się z "SDOIT", a zwłaszcza ze suitą z tego krążka. W nim wróciły też okazjonalne wokalne dodatki Portnoya, których w erze Manginiego trochę brakowało.
Tempa nie zwalniamy nawet na moment również w kolejnym bardzo dobrym utworze, zatytułowanym "Dead Asleep" trwającym nieco ponad jedenaście minut i opowiadającym o somnambuliku, który we śnie zabił swoją żonę. Oparty podobnie jak poprzednik o prawdziwą historię kawałek zaczyna się od spokojniejszego, choć zdecydowanie niepokojącego gitarowego wstępu i wspomagającą ją orkiestrowej melodii, która szybko przechodzi w masywne, ciężkie rozpędzenie. Nie brakuje tutaj znakomitych instrumentalnych dialogów i pojedynków, a nawet wyraźnych nawiązań w riffach gitarowych do fragmentów z ery Manginiego, a do tego mimo długości numer wręcz wydaje się znacznie krótszy. Całość klamrowo zamyka fragment, który kompozycję rozpoczynał. Równie mocny pod względem brzmienia i riffów jest niespełna ośmiominutowy "Midnight Messiah", który został wybrany na trzeci singiel promujący "Parasomnię". Pozorne usypianie czujności wolniejszym i nieznacznie spokojniejszym wstępem, szybko przechodzi w rozpędzający się do kolejnej porcji ostrych riffów i ciężkiej perkusji pasaż, który jest jednym z najcięższych fragmentów płyty oraz w całej dyskografii Dreamów. To także numer, który naprawdę dobrze wchodzi w głowę i to mimo, że tak naprawdę nie ma w nim niczego nowego, ani odkrywczego.
Trwający z kolei zaledwie półtorej minuty instrumentalny przerywnik "Are We Dreaming?" pojawiający się jako następny jest w pewnym sensie częścią utworu następnego, czyli power ballady "Bend the Clock". Wydzielona z niego introdukcja to ponura, wręcz pogrzebowa kompozycja oparta na szeptach, klawiszach Rudessa. Spotkanie z duszami i pożegnanie z bliskimi to także temat bodaj najlepszego z całości utworu "Bend the Clock" w którym panowie mierzą się z odchodzeniem. Nie do końca swoim, ale strachem przed odchodzeniem bliskich właśnie, niemożliwością cofnięcia czasu lub tym, że pewnych rzeczy nie będzie można ocalić od zapomnienia. Dużo wolniejszy od swoich poprzedników, nie stroni jednak od marszowego, nieco dusznego tempa, ciężkich riffów i potężnej perkusji (zwłaszcza w drugiej połowie) niespełna siedmio i pół minutowego utworu, ale także wreszcie jest Dreamową balladą którą da się słuchać i nie przeżywać katuszy (na albumach ery Manginiego zdecydowanie balladowe numery były najgorszą torturą jaką można było sobie wyobrazić).
"Parasomnię" wieńczy ponad dziewiętnastominutowa suita "The Shadow Man Incident" oparty o historie powtarzaną przez różnych ludzi jakoby w nocy miał ich odwiedzać tajemniczy jegomość w kapeluszu ukrywający się w cienistych zakamarkach ich sypialni. W naszym polskim przypadku możemy chyba mówić o Dusiołku? Już tytułowa suita z poprzednika była numerem potężnym i znakomicie pokazującym nadal wysoką formę instrumentalną Dreamów, ale "The Shadow Man Incident" jest chyba jeszcze bardziej monumentalny. Pomyślana także jako podsumowanie całego albumu zbiera elementy z wszystkich utworów, cytuje poprzednią suitę (perkusyjne intro) lub drugą część "Lark's Tongue In Aspic" King Crimson, którą Dreamy swego czasu scoverowali (lub jak to woli użyte jako nawiązanie do "Raw Dog" - ostatniego utworu nagranego z Portnoyem przed jego odejściem z zespołu), ale także rozwija wątki z całego albumu. Kołysankowe, oparte na pozytywce dźwięki na początku suity niepokojąco wprowadzają do kolejnego uderzenia ciężkich riffów i mocnej perkusji. W epickim numerze nie brakuje też zwolnienia na zwrotkę, które oczywiście ustępuje cięższemu rozwinięciu oraz instrumentalnych pojedynków między muzykami. Zakończenie utworu przypomina z kolei zakończenie "Metropolis Pt. II" w którym następuje przebudzenie ze snu. Niektórzy wręcz interpretują to nie tylko jako wyraźne nawiązanie do słynnego albumu z 1999 roku (albo nawet sugerują, że to tak naprawdę "Metropolis Pt. III"), ale także jako przebudzenie z koszmaru ery Manginiego (co uważam za srogą nadinterpretację).
"Parasomnia" jest albumem porządnym, może nawet bardzo dobrym, znakomicie napisanym i zagranym, potężnym pod względem brzmienia i tematyki, solidnym pod względem kompozycyjnym oraz formy zespołu (także wokalnej u LaBriego). Jednocześnie jest to album ostry, wyraźnie nawiązujący pod względem ciężaru do "TOT" czy "BCASL" konceptualną myślą do "SFTM" lub nawet "Octavarium" czy pomysłów i patentów znanych z "Abigail" Kinga Diamonda, ale również mocno czerpiący z ery Manginiego, a szczególnie z poprzedniego krążka i zarazem ostatniego z nim w zespole. To także album bardzo bezpieczny, bo nie silący się na odkrywanie czegokolwiek nowego w brzmieniu Dream Theater, nie przesuwający już żadnych granic, sprawnie łączący erę Portnoya z erą Manginiego, w którym nie ma niczego czego by fani Dreamów nie znali z innych płyt (także z tych z Manginim właśnie) oraz dostosowujący się do możliwości LaBriego. Słucha się go jednak z całą pewnością znakomicie - zarówno w wersji podstawowej, jak i instrumentalnej, a nawet dokładając sobie do cyfrowej playlisty edycje radiowe.
Osobiście uważam, że powrót Portnoya, przynajmniej na razie, niewiele zmienił w brzmieniu Dreamów (i już raczej nie zmieni), choć jego obecność i charakterystyczna gra mocno wpływa na odbiór i pozytywne odczucia związane z tą płytą. Jedni będą mówić, że to najlepszy materiał Dreamów od lat albo że to bezpośrednia kontynuacja "BCASL" (co zresztą poniekąd potwierdził Portnoy), a jeszcze inni stwierdzą, że to kiepski, nudny i totalnie niepotrzebny album. Moim zdaniem to po prostu solidny materiał od zasłużonego zespołu, który swoje najlepsze lata dawno ma za sobą i choć na razie jeszcze się nigdzie nie wybiera, to raczej taki, który jest bliżej zakończenia kariery niż kiedykolwiek i jest to jak sądzę kwestia najbliższej dekady oraz być może jeszcze dwóch, maksymalnie czterech płyt. "Parasomnii" słucha się bowiem wybornie i choć zapewne w przyszłości nie będę do niego wracał za często, to póki co praktycznie nie wychodzi z mojego odtwarzacza. Mimo ogrywania tych samych patentów Dream Theater zdecydowanie jest nadal w formie, a ich szesnasty album dobitnie to potwierdza.
![]() |
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz