poniedziałek, 19 lipca 2021

W NiewieLU Słowach: Volvopenta, Lotus Titan, Valse Noot


 

Kupka wstydu związana z płytami, które dostaje od Creative Eclipse PR urosła do rozmiarów, które naprawdę zaczęły mnie zawstydzać. Mamy lipiec, w ja dopiero przekopuję się przez płyty z lutego i marca tego roku. Nie ma co się jednak kajać, tylko spiąć i stopniowo nadrabiać. Pośród nich jak zawsze perełki i takie, po które normalnie bym nie sięgnął. W tej odsłonie W NiewieLU Słowach sprawdzimy sobie post - rockowców z niemieckiego Volvopenta, francuskiego Lotus Titan oraz noise rock francuskiej grupy Valse Noot. W naszych liniach lotniczych nie ma obostrzeń, nie są potrzebne maseczki. Usiądźcie wygodnie ze słuchawkami i zobaczcie, czy coś Wam z tego zestawu podpasuje...

 

1. Volvopenta - Simulacrum

Choć obecność słynnej marki samochodów sugeruje Szwecję, to nic z tego. Witamy w Niemczech w Zagłębiu Ruhry skąd pochodzi Volvopenta. Na okładce co prawda mamy samochód i to do tego niemal całkowicie połączony z postacią mężczyzny, nie mamy też do czynienia z alternatywnym rockiem czy nawet hard rockiem, który do takich klimatów by pasował. Zamiast tego postawiono na post-rock. Czy tym razem znaleźć można w takim graniu coś ciekawego?

Płytowe wydawnictwo różni się od tego wydanego na winylu, zawierając cztery dodatkowe utwory, dając tym samym dziesięć numerów o łącznym czasie  nieco ponad czterdziestu ośmiu minut. To trochę dziwne, bo w dzisiejszych czasach nie powinno być problemy z wyprodukowaniem winyla, który pomieściłby odrobinę więcej muzyki aniżeli trzy kwadranse. Zostawmy to jednak i skupmy się na zawartości krążka w wersji cd, czyli niejako rozszerzanej. Post-rock, który grają panowie z Volvopenty nie jest specjalnie angażujący, ani rozbudowany. Kawałki są dość wolne i do tego dość mocno wytłumione w brzmieniu, co szczególnie uwydatnia się przy niewyraźnych wokalach. 

"Kargus" otwierający album całkiem sympatycznie przyspiesza, ale brakuje mu energii. "Tele 81" ma fajny pomysł na mroczniejsze tempo, ponury bas i rytmiczne riffy, ale nie rozwija tego pomysłu, a zamiast tego rozkręca się w klimaty czegoś na kształt stoner rocka. W "Barfly" robi się z kolei dość miałko i słodko - a takiego post-rocka wręcz nie znoszę. Nie pomaga tutaj nawet rozkręcenie szybszych momentów. Bardzo dobry pod względem instrumentalnym i klimatu jest z kolei numer, którego nie ma na winylu, czyli "Central Human Agency". Ponury, dość ciężki, z fajnym lekko gotycko punkowym klimatem i tylko szkoda, że kompletnie nie idzie zrozumieć, co jest śpiewane, a właściwie dukane do mikrofonu (książeczki oczywiście brak). Króciuchny "Interlude" (również nie znajdujący się na winylu) nie wnosi nic poza ponurą basową podbudową do "Ghost" (na winylu również go nie znajdziecie) próbującym nieco flirtować z alternatywą, ale ponownie - jest znakomicie muzycznie i kiepsko wokalnie. Po nim wpada "Interlude 2" - dłuższy od poprzednika - który gitarowymi tonami prowadzi do "Kolonie 56", czyli kolejnego regularnego numeru z płyty. Tu także panowie sięgają po bardziej piosenkowe rytmy. Jest smutno i duszno, ale to wszystko już słyszało się wielokrotnie w dużo lepszym i ciekawszym wykonaniu. Na plus można za to zapisać leniwe wokale kojarzące się trochę z... Dire Straits. W podobnym klimacie utrzymany jest przedostatni kawałek "One to Five", którego całkiem przyjemnie się słucha w samej warstwie instrumentalnej, ale już niekoniecznie razem z nudnym wokalem, w którym nie ma absolutnie żadnej emocji. Całkiem niezły jest finałowy "Flint" w którym na chwilę pojawia się nieco więcej przestrzeni, wraca typowa post-rockowa duchota, ale jednocześnie znów ma się wrażenie, że już gdzieś się to słyszało.

Swoją drugą płytą (debiutowali albumem "Yoshiwara") Volvopenta raczej nie znajdzie nowych wielbicieli, a na pewno, by takich zdobyć, potrzeba czegoś więcej. Na tym albumie nie ma niczego co, by wyróżniało i intrygowało spośród wielu podobnych zespołów. Samego post-rocka też jest właściwie jak na lekarstwo - bo to, że jest wolno i smutno - to zdecydowanie za mało, a przestrzeni, nawet piosenkowości czy nawet bardziej progresywnych form również w zasadzie próżno tutaj szukać. Jest na niej kilka fajnych momentów, które nie zostały do końca rozwinięte, a zdecydowanie bym wolał, żeby było więcej takich numerów jak dwa pełne ze środkowej części płyty, aniżeli tych, które znaleźć można tylko na winylowej wersji płyty. Wracać nie będę, śledzić też nie, choć nie jest też tak, że odradzam. Można posłuchać i wyrobić swoje własne zdanie - może znajdziecie i usłyszycie w niej coś dla siebie? Ocena: Pierwsza Kwadra


2. Lotus Titan - Odyssées

Czego należy się spodziewać po francuskim kwartecie mówiącym, że grają post-rocka? Eksperymentalnej, nieoczywistej i brutalnej muzyki rodem z teatru awangardowego, pełnym grzybków i dziwnej atmosfery rodem z psychodelicznych pierwszych płyt Pink Floyd, wymieszanej z połamanym matematycznym wzorem i podlanej pomysłami Davida Lyncha. Dosłownie. 
 
Na przestrzeni niecałych trzech kwadransów (czterdzieści jeden minut i trzydzieści dwie sekundy) kwartet serwuje dziwną mieszankę, która spodoba się wszystkim wielbicielom takich francuskich eksperymentów. Deklamacje, półwokale i narracje, rozkrzyczenia rodem z słuchowisk (w dodatku należące do kobiety - Julie Castel Jordy) tkane są na ostrych i surowych pejzażach złożonych z gitar, syntezatorów i perkusji oraz thereminu, okazjonalnie rozedrganej, jazzującej trąbki. Na próżno szukać tutaj melodii czy przyjemnych, łatwych kompozycji, ale nie można odmówić grupie Lotus Titan gęstego i nieźle zrytego pomysłu na swoją muzykę, która choć łatwo w ucho nie wchodzi, to zdecydowanie nie chce z niego wyjść za szybko. Ostre riffy w otwierającym album  "Héroïne" czy świetne perkusyjne tło w znakomitym "Jeterrible" (znakomicie uzupełnione noise'owo-ambientowym syntezatorowym wjazdem, a następnie ostrym gitarowym riffem) robią naprawdę niezłe wrażenie. "Rendez-vous" ma w sobie coś z punk rocka (zwłaszcza od drugiej, rozedrganej, matematycznie pokręconej drugiej połowy), a "Silence" fantastycznie bawi się stylistyką dawnej piosenki francuskiej, ale zbudowanej wokół niepokojących syntezatorów i delikatnych, ukrytych w tle jazzujących pulsacji. Groźnie i teatralnie, a przy tym bardzo klimatycznie robi się ponownie w ponad dwunastominutowym utworze tytułowym, który rozkręca się powoli i stawia na atmosferę opartą wokół trąbki i syntezatorowego, mrocznego elektronicznego tła, które fenomenalnie rozkręca się gęstymi basowymi tonami i perkusyjną synkopą dopiero przy siódmej minucie czasu trwania utworu, w którym zostajemy do końca. Przedostatni "Déjá-vu" wraca do klimatów z pierwszego numeru opierając się na pojedynczych tonach syntezatora, dźwiękach gitary i uderzeniach perkusji oraz wokalizach Julii. Kapitalny, zwłaszcza pod względem instrumentalnym, jest też finałowy "Nelumbo Lutea". Ciężki, gęsty i rozedrgany numer ponownie ma w sobie coś z matematycznego punk rocka podlanego jazzową zajawką (znakomita solówka trąbki.

Lotus Titan i ich tegoroczny album z całą pewnością zainteresuje tych, którzy lubią muzykę nietuzinkową, wyłamującą się prostym szufladkom, ale także niekoniecznie bardzo przystępną. Pod względem brzmienia i kompozycyjnym jest to płyta bardzo mocna i przy tym pełna błotnistego, zwodniczego klimatu, choć mogąca nieco odrzucać formułą wokali, czy też nawet ich brakiem. Castel Jordy stosuje bowiem częściej narracje, deklamacje i eksklamację, co w połączeniu z językiem francuskim brzmi ostro, nieprzyjemnie, ale zarazem bardzo intrygująco. To płyta awangardowa, ale bardzo ciekawa, która potrafi nieźle zaskoczyć, przeorać, zniechęcić i jednocześnie przyciągnąć. Uwielbiam takie paradoksy i tę specyficzną francuską szkołę tego typu grania, ale tak naprawdę ciężko ją komukolwiek polecić czy nawet zasłuchiwać się nią wyłącznie, nie sięgając po inne, nieco bardziej przystępne albumy. Ocena: Pełnia 
 
 
3. Valse Noot -  Utter Contempt
 
Zostajemy we Francji, zakładamy flanelowe koszule i zmieniamy granie na noise rock wypełniony po brzegi cytatami z lat 90tych czy połamanymi odniesieniami do eksperymentów Franka Zappy. Zegarki zaczynają odliczać czas wstecz, mózg się skręca we wszystkie strony, a kalendarz pokazuje datę sprzed kilku dni. Tak można by w skrócie opisać to, co wyprawia się na tym krążku, będącym drugim pełnometrażowym, a trzecim w ogóle wydawnictwem kwartetu. 

Siedem zróżnicowanych, choć mało finezyjnych, hałaśliwych kawałków panowie zmieścili w czasie trzydziestu jeden minut z sekundami. Jest hardcore'owo w takim "Friable", w którym nie brakuje matematycznie pokręconych riffów i uderzenia czy rapowanych, rozkrzyczanych wokali, najtisowo i ponownie z rapowanymi wokalami w "Angst", melodyjnie i przebojowo w rozedrganym "Fearing Neither God Nor Man", gęsto i ciężko w dość progresywnym mrocznym, dusznym "Hereditary" (zresztą moim zdaniem najlepszym na płycie), nieco bardziej punkowo w "Story of a Decadence", Reznorowo w "Pigeonholed" i wreszcie w tytułowym ponownie gęsto, matematycznie i hardcore'owo.

Wszystko, co usłyszycie na tym albumie, jeśli choć trochę siedzicie w noisie i hardcorze, słyszeliście setki, albo i więcej razy, więc pewnie nie będziecie zaskoczeni. Jest solidnie, energetycznie, agresywnie, odpowiednio ciężko, a poszczególne rozwinięcia przenikają się to z duchotą, to z hałaśliwym pierdolnięciem, choć i klimatu tutaj raczej nie brakuje. Momentami jest także, jak to u Francuzów, dość awangardowo, nawet teatralnie, co przy tym graniu stanowi swoistą wartość dodaną. Nie jest to też płyta wybitna, choć słucha się jej naprawdę nieźle, zwłaszcza po ciężkim dniu z zimnym browarkiem w ręku. Z całą pewnością sprawdziłaby się ta muza na wypełnionym podobnymi kapelami koncercie z najlepszymi ziomalami uwielbiającymi takie granie, noszącymi czapki z daszkiem i zastanawiającymi się nad kolejnym tatuażem na ręce, albo łydce, bo czemu by nie. I nawet jeśli to ostatni zabrzmiało złośliwie, to właśnie taka muza - prosta, bezczelna i trafiająca do takiego środowiska. Sam tatuaży nie mam, nie słucham takiej muzy na co dzień, ale potrafię docenić prostotę, szczerość i czystą, niepohamowaną energię, którą słychać w każdym z tych dźwięków, nawet jeśli tak naprawę, nie ma w tym nic - zupełnie nic - odkrywczego. Ocena: Pełnia 
 

 
Płyty przesłuchałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Atypeek Music.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz