niedziela, 18 kwietnia 2021

Liquid Tension Experiment - LTE 3 (2021)

 

Napisał: Jarek Kosznik

Światowa pandemia koronawirusa poza wywróceniem świata muzyki do góry nogami poprzez uniemożliwienie występów na żywo , jak i mocno utrudniając kontakty międzyludzkie przyniosła też niespodziewanie pozytywny efekt w postaci albumów , które być może nigdy by nie powstały bez tej niecodziennej sytuacji. Należy do tej grupy z pewnością trzeci długogrający krążek superkwartetu muzyki progresywnej Liquid Tension Experiment pod tytułem „ LTE 3”, wydany po ponad 22 letniej przerwie. Tego to tak naprawdę chyba się nikt nie spodziewał...

 

To kompletnie niespodziewane wydarzenie było poprzedzone bardzo spontanicznym , nagłym komunikatem w grudniu 2020 roku. Nawiązując do słów perkusisty Mike Portnoy'a była to kolejna po solowym albumie Johna Petrucci „Terminal Velocity” odpowiedź na szaleństwo roku 2020. Zespół w obecnym składzie , niezmiennym od samego początku istnienia LTE, nie zagrał nawet jednego koncertu od 2008 roku, czyli już naprawdę od bardzo dawna. Premiera LTE 3 była pierwotnie planowana na 26 marca bieżącego roku , jednakże z powodu błędów drukarni , została ona przełożona na 16 kwietnia 2021. Najnowszy album postanowiono wydać za pośrednictwem niezależnej niemieckiej wytwórni płytowej Inside Out Music , bardzo często wybieranej przez współczesne tuzy progresywnego metalu, wydano także trzy single do których powstały teledyski. Interesującym faktem jest to, że muzycy uraczyli słuchaczy aż dwupłytowym wydawnictwem. Jak wypadły oba krążki ? Czym się one różnią? Jak wypada styl LTE 3 na tle poprzedniczek? W jakiej formie są legendarni muzycy? Postaram się odpowiedzieć na te pytania.

Pierwszy album rozpoczyna się od „Hypersonic”, który od pierwszych dźwięków atakuje słuchaczy kanonadą dźwięków, ogromną ilością nut szesnastkowych , typowymi pasażami w stylu macierzystego Dream Theater. Tempo utworu cały czas jest bardzo szybkie, uwagę przykuwają bardzo oryginalne pasaże na klawiszach Jordana Rudessa. Występują tutaj też bardziej etniczne riffy o bliskowschodnim posmaku. Środek utworu jest elementem najbardziej odróżniającym Liquid Tension Experiment od współczesnego Dream Theater, w postaci sporej dawki muzyki bardziej w stylu jazz fusion. Imponujące solówki gitarowe i klawiszowe będą trwać aż do samego końca, trochę współczuję nadgarstkom muzyków. Utwór na pewno przywołuje zarówno elementy z utworów LTE (Acid Rain, Paradigm Shift ), jak i Dream Theater (The Dance of Eternity”, In The Name of God, The Ytse Jam). Klimat bardzo bliski LTE i LTE 2. Następny, bardzo wesoło i radośnie brzmiący „Beating The Odds” zdecydowanie bardziej przypomina stylem dokonania Dream Theater, a konkretnie takie utwory jak „In The Presence of The Enemies”, „Ministry of Lost Souls”, generalnie rzecz ujmując słychać tu wiele elementów z okolic płyty „Systematic Chaos. Osobiście czuje też odrobinę kontrowersyjnego The Astonishing, aczkolwiek zaprezentowanego w dużo lepszy sposób. Niesamowicie melodyjne solówki, żałuje tylko , że genialne, szybsze solo na sam koniec przechodzi w fade – out. To ogromny minus. Radykalną zmianę emocji przynosi kolejny, krótki „Liquid Evolution” , brzmiący niczym improwizowane potyczki Kevina Moora , Johna Myunga i Johna Petrucci'ego z początku lat 90-tych. Bardzo klimatyczne, lekko jazz fusionowe akordy klawiszowe, z bardzo melodyjnymi dźwiękami gitary, nie wiem jakim cudem udało im się wrócić do tamtego brzmienia. Niesamowite zaskoczenie! Po nim wchodzi „Passage of Time” notabene pierwszy singiel wydany po 22 letniej przerwie. Nie ukrywam , że to taki kawałek , który jest powrotem do złotych lat bogów progresywnego metalu zarówno w warstwie struktury utworu , jak i instrumentarium. Niezwykle mocne wpływy „Scenes of The Memory” jak i „Six Degrees of Inner Turbulence”. Podobnie jak w przypadku „Hypersonic” mam wrażenie jakby te kawałki powstały ponad 20 lat temu! Aż by się chciało powiedzieć, czemu od kilkunastu lat DT nie podąża tą ścieżką. Nie sposób nie wyróżnić też niezwykle charakterystycznej gry Portnoya, chemia między nim a resztą zespołu jest zdumiewająca. „Chris and Kevin Amazing Odyssey, jest kolejną częścią bardzo spontanicznego jamu , z nazwy nawiązującym do śmiesznej pomyłki z przeszłości, z ogromnym udziałem basisty Tony'ego Levina, gdzie gra bardzo dziwny chaotyczny zestaw dźwięków. Może ten kawałek to forma odreagowania stresu w studio nagrań, albo kolejny pomysł na improwizację. Niezbyt przypadło mi to gustu. 


Dużą niespodzianką i całkowitym wykroczeniem poza dotychczasowy repertuar muzyków jest cover utworu Georga Gershwina z 1924 roku pod tytułem „Rhapsody in Blue”. Ponad trzynaście minut wielokrotnych zmian tempa, wariacji, klimatów, często wydawało by się sprzecznych ze sobą, jednakże w ogólnym rozrachunku mającymi sens. Dość ciężko słucha się tego wszystkiego, jednakże nie sposób nie być pod wrażeniem. Ten cover powstał w okolicach roku 2008, był także grany na żywo. Wersja z 2021 różni się na pewno solówkami gitarowymi i mniejszą ilością improwizacji. „Shades of Hope” jest niestety swego rodzaju mdłą balladką i trochę bezsensownym wypełniaczem, nic ciekawego tutaj się nie dzieje, mam wrażenie, że wciśnięto to na siłę. Pierwszy krążek kończy długi i bardzo rozbudowany „Key to The Imagination” . Początek jest dość ślamazarny i usypiający, po nim nagle wchodzi pulsujący basowo/ perkusyjny groove . Gitara z klawiszami gra tutaj w stylu „Falling Into Infinity” , brzmienie Rudessa jest tutaj bliskie Derekowi Sherinanowi. Wolne melodie przywołują na myśl... pierwszą płytę polskiego Disperse, jednak to niedorzeczność gdyż to Jakub Żytecki czerpał garściami od Johna Petrucciego, a nie na odwrót. Od około czwartej minuty trwania motywy coraz bardziej się rozwijają, znajdzie się też miejsce na solówkę genialnego 74 letniego basisty Levina. Sekcja która rozpoczyna się mniej więcej w połowie utworu moim zdaniem jest najciekawszym fragmentem na płycie. Fajna pulsująca, minimalistyczna sekcja rytmiczna, dająca podkład do naprawdę wymyślnych solówek Rudessa i Petrucciego. John gra tutaj najbardziej rozbudowane i prawdopodobnie najtrudniejsze solo na płycie, zaskakuje tutaj kilkami genialnymi bliskowschodnimi smaczkami w skali harmonicznej molowej czy innych podobnych orientalnych klimatach. Cieszy mnie taki wzrost formy i kreatywności mojego idola. Szczerze mówiąc słyszę tutaj ostre wpływy „ Bridges in The Sky” czy „ In The Name of God”. Końcówka przywołuje na myśl „ Losing Time / Grande Finale z SDOIT, ale w bardziej radosnym i przyjemnym „opakowaniu” . Całkiem interesujące solo kończy całość.

Drugi krążek jest materiałem w stu procentach improwizowanym, pochodzącym z jam session ze studia. Ciężko jest jakoś szczególnie dokładnie ustosunkować się do nagrań takiego typu, niemniej nie jest to jakieś garażowe granie, tylko metoda, która pozwalała wymyślić nie jeden utwór na płyty Dream Theater. Wielokrotnie wspominał o tym John Petrucci. Osobiście najbardziej przypadły mi do gustu improwizacje w „Solid Resolution Theory” i „Your Beard is Good”, przede wszystkim w drugiej połowie obydwu jamów. Pięknie rozwijające się melodie, na tle często naprawdę skomplikowanych aranżacji klawiszowych, klimat z czasów „Images And Words” czy DVD gitarowego „Rock Discipline” aż wylewa się z głośników. Petrucci gra tutaj w przeciwieństwie do Rudessa w bardziej oszczędny sposób, w pewien sposób pozwalając dominować magikowi klawiszy. Jak dołożymy tutaj grę Mike Portnoya to czuje się niemalże jak w piwnicy niegdysiejszego Majesty na wideokasecie z 1987 roku. Progresywność w „Your Beard is Good” wręcz poraża biorąc pod uwagę że to jedynie spontaniczna improwizacja, bez żadnego uprzedniego przygotowania. Pozostałe jamy składają się z bardziej melancholijnych, trochę nużących motywów („Blink of The Eye”), są oparte głównie na Rudessie („View From The Mountaintop”) , lub mocniej wpadają w blues/rock, jazz/blues czy klimat Pink Floyd'owy („Ya Mon”). 


Dwupłytowe wydawnictwo LTE 3 to piękny przykład dojrzałości muzycznej, która nie musi się kojarzyć z wypaleniem zawodowym. Pomimo wieloletniej rozłąki panowie nic nie stracili z muzycznej chemii która ich łączy, a nawet wzbogacili ją o nowe osobiste doświadczenia, których na przestrzeni ostatnich lat w ich życiu nie brakowało. Genialna zabawa dźwiękiem, biegłość zarówno techniczna jak i myślenia czy poruszania się w dźwiękach jest wręcz niedościgniona. Na tle poprzedniczek LTE 3 ma na pewno więcej utworów z bardziej ułożonym schematem, nie licząc krążka z improwizacjami. Niesamowicie cieszy wysoka forma wszystkich, niemłodych już przecież artystów, których pandemia zmobilizowała do naprawdę wielkich rzeczy. Jak na miesiąc kwiecień do dla mnie kandydat numer jeden do najlepszej płyty roku 2021. 

 

Ocena: Pełnia


Drugą recenzję "LTE 3" autorstwa naczelnego znajdziecie wkrótce w majowym numerze Wilka Kulturalnego czyli magazynowego spin-offu LU prawie na papierze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz