poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Airbag - A Day At The Beach (2020)


Proszę Państwa, oto misie. Misie są dzisiaj bardzo grzeczne, chętnie podadzą Państwu łapy. Nie chcą podać? Nie wiedzieć czemu schowały głowy w piasek, strusie udają zdawać by się mogło... - tak mógłby zaczynać się słynny wiersz Jana Brzechwy, gdyby opowiadał o pluszowych niedźwiedziach spędzających dzień na plaży - niesamowite zresztą mrugnięcie koralowym oczkiem do tytułów albumów grupy Queen*. Z kolei piękne zdjęcie skojarzyć się - a przynajmniej mi się kojarzy - z łóżkami z okładki "A Momentary Lapse Of Reason" Pink Floyd, to niesamowicie intrygujące zaproszenie do piątego albumu norweskiego Airbag, macierzystej formacji Bjørna Riisa, o którego solowych płytach już wielokrotnie pisaliśmy, a niedawno zaś pojawił się też gościnnie na albumie The Opium Cartel "Valor"**. Jak wypada dzień na plaży z Airbag?

Przyznam się bez bicia, że mimo faktu, iż solowe płyty Bjørna Riisa bardzo mile mnie zaskoczyły i bardzo mi się podobały, to do czasu otrzymania najnowszej płyty, nie sięgnąłem po twórczość macierzystej formacji gitarzysty Airbag. Inspirowany brzmieniem elektroniki z lat 80tych i muzyką filmową najnowszy album norweskiej grupy jest też pierwszym nagranym jako trio. Z grupy, krótko przed rozpoczęciem nagrywania "A Day At The Beach" odszedł stały basista formacji Andres Hovdan, którego gościnnie zastąpił Kristian Hultgren z Wobbler. O najnowszej płycie, grupa zaś opowiada następująco:

"Album jest rezultatem silnej współpracy między nami trzema***. Tracąc dwóch oryginalnych muzyków w czasie jaki minął od naszego ostatniego albumu, zostaliśmy zmuszeni do przemyślenia jak pisać i tworzyć nową muzykę, ale także pozwoliło przekuć je w coś nowego, które okazało się być czymś bardzo inspirującym."

Lirycznie skupia się na historii, która może przydarzyć się każdemu z nas, opowiadana przez męża, ojca i brata, który opuszcza rodzinę, by zmierzyć się z nieznaną przyszłością. Mówi, jak czytamy dalej w notatce prasowej, o kontraście między pełnym desperacji indywidualną walką o przetrwanie i sile ludzi obserwowanej z bezpiecznego dystansu. Przypuszczam jednak, że twórcy nie mieli tutaj na myśli dystansu związanego z pandemią.

Zaczynamy nasz spacer przez plażę na której głowy w piasek chowają pluszowe misie od niemal jednastomintuowego "Machines and Men", który wyłania się elektroniką z ciszy i gęsto rozwija w klimacie, który może kojarzyć się z Porcupine Tree albo The Pinneaple Thief, choć jednocześnie bardzo ciekawe wykorzystanie elektroniki i klawiszy zdaje się temu przeczyć, by następnie uciec w rejony, których nie powstydziłby się Pink Floyd albo nasze rodzime Riverside. Genialnie brzmi tutaj perkusja oraz wyrazisty, pulsujący bas. fantastyczne jest budowanie napięcia od niemal całkowitego wyciszenia aż do pulsujących, metalowych rozbudowań. Potęga i piękno, wreszcie mimo swojej długości fantastyczny otwieracz. Po nim przychodzi czas na niespełna czerominutową część pierwszą utworu tytułowego w którym jest od razu delikatniej, smutniej, dużo bardziej dusznie, powiedziałbym nawet jak z solowych albumów Riisa. Jednym słowem: pięknie. Ostatnie pół minuty zdaje się narastać, zdradzać dalszy, mocniejszy ciąg - ale nic bardziej mylnego. Nadchodzi wyciszenie po czym przechodzimy do kolejnego kolosa, czyli ponad dziesięciominutowego "Into the Unknown". Ponownie zaczynającego się od wynurzającej z ciszy elektroniki, sukcesywnego budowania atmosfery i rozbudowywania wątków. Przełamanie spokoju następuje dopiero po siódmej minucie, ale nie jesteśmy w nim bynajmniej zalani ostrymi dźwiękami czy falą mocnego pasażu, a oczarowuje nas przepiękna liryczna gitarowa solówka o wybitnie Gilourowskim podbudowaniu. Cudne.

Druga połowa płyty zaczyna się od ponad ośmiominutowego "Sunsets" z intrygującym nieco zimno falowym, punkowym motororycznym riffem i zimną elektroniką w tle. Ponownie jest nieco Pink Floydowo, Wilsonowo, czy nawet niczym z solowej Riisa, a zarazem niezwykle pięknie i przejmująco oraz gęsto, a okazyjnie ostro i bardzo mocno, również w świetnym finale. Perfekcja. Nieco ponad pięć minut trwa druga (instrumentalna!) część utworu tytułowego, którą rozpoczyna elektroniczny, klawiszowy ton, by stopniowo klimatycznie przejąć go gitarą i perkusją oraz genialną solówką i klamrowo zwieńczonym początkowym tonem. Nie przekraczający dziesięć minut "Megalomaniac" ponownie zaczyna się lirycznie, nieco Pink Floydowo, Wilsonowo i przy tym ujmująco magicznie. Tu także jednakże czeka nas przełamanie, które energetycznym gitarowym riiffem i następnie przepiękną solówką pojawia się dokładnie w połowie utworu. Szkoda tylko, że zakończenie tego utworu składa się z wyciszającego się motywu, a nie mocniejszego rozwinięcia albo jakiegoś dosadniejszego uderzenia.

Ocena: Pełnia
Najnowsza płyta Airbag to bez cienia wątpliwości jedna z najlepszych tegorocznych płyt i kolejna znakomita pozycja w dyskografii Airbag. Jest to też album dużo bardziej nastawiony na emocje oraz klimat, a dużo mniej na ciężar i epatowanie szybkością. Jest lirycznie, miejscami dość duszno, ale z każdym dźwiękiem coraz bardziej intrygująco. Nie jest to też album na jedno przesłuchanie, a zdecydowanie jeden z tych, który się chłonie warstwami, wychwytuje znaczenia i dźwięki z każdym odsłuchem. To także album, który mruga do tradycji rocka i metalu progresywnego, ale robi to z szacunkiem, świeżością, własnym i niepowtarzalnym pomysłem na siebie. Rzecz naprawdę wybitna, porażająca i taka której wstyd nie znać.


* Konkretnie do czwartego ("A Night At The Opera") i piątego ("A Day At The Races"). 
** Co ciekawe, masteringiem zajął się właśnie Jacob Holm-Lupo odpowiedzialny za projekt The Opium Cartel właśnie.
*** Mowa o Bjørnie Riisie (gitarzyście), Asle Tostrupem (wokalistą, odpowiedzialnym tutaj również za programowanie i klawisze) oraz Henrikiem Fossumem (perkusistą).

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR oraz Karisma Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz