czwartek, 28 maja 2020

Pulcinella - Ça (2020)


Francuska formacja Pulcinella istnieje od piętnastu lat i została złożona przez czwórkę aktorów z Tuluzy. Stawiając na eksperymentalną mieszankę jazzu z awangardą i różnymi rodzajami tańców towarzyskich wypracowali swój własny, nietuzinkowy styl. Najnowszy album zatytułowany "Ça" pojawił się cyfrowo w zeszłym roku, został wydany fizycznie w marcu tego roku i jest ich szóstym wydawnictwem, a naszym pierwszym spotkaniem z ich muzyką. Co "To" ma do zaoferowania?

Na początek trzeba zwrócić uwagę na przepiękna grafikę okładkową przedstawiającą trzy egzotyczne kwiaty, przypominające trochę orchidee. Ze wszystkich stron ciągną do niego czarne pszczoły (jak się okazuje gatunek autentyczny, który od niedawna znów zaczął się pojawiać na świecie), choć jeśli się przyjrzeć dokładniej mogą wyglądać bardziej jak osy lub nawet szerszenie. Czerwonawe kwiaty kuszą, ale z całą pewnością są niebezpieczne i wabiąc do siebie słodkim zapachem i kolorami okazują się równie mordercze, co przyciągające. Z całą pewnością zamkną kielichy, gdy tylko owady usiądą na płatkach, by spijać nektar. Z muzyką Pulcinelli zawartej na najnowszym albumie może być podobnie, choć nie ma co się łudzić, że będzie to muzyka łatwa. 

Zaczynamy od "Salut ça va ?" (fr. "Cześć, jak się masz?), które wita prawdziwym potrząsaniem dłoni - dźwiękowo przedstawionym za pomocą pisków sekcji dętej, elektroniki i pikań melodiki, uderzeń w jedną strunę kontrabasu i talerze. Nawet jak się wejdzie pełna perkusja, a kontrabas zacznie grać pełniejsze dźwięki jest co najmniej szokująco i dziwnie. Wiecie, ten typ rzewnego przywitania z człowiekiem, za którym nie przepadamy, ale on musi podejść i przy niezamykającej się jadaczce gorąco witać, jakby się było wieloletnimi wspaniałymi przyjaciółmi. Po nim przechodzimy do "Ici hélas" ("Niestety tutaj") o znacznie przystępniejszej strukturze. Łagodny, smutny jazz zaznaczony jest tutaj rzewnym saksofonem, burczącym kontrabasem i powolnym, marszowym rytmem perkusji. Co jakiś przełamują tę melodię atonalnym tonem, by odrobinę zmienić kierunek, ani na moment jednak nie przyspieszając i nie zmieniając klimatu. Skojarzenia z filmami Francoisa Truffauta będzie jak najbardziej na miejscu. "L'Ivresse des profondeurs" ("Zatrute głębiny") z kolei z początku może kojarzyć się z muzyką Yanna Tiersena, francuskiego kompozytora znanego choćby z filmu "Amelia". Tu także jest niespiesznie, choć znacznie mroczniej i nieco ciężej, by z czasem rozwinąć się w bardzo intrygujące, egzotyczne marszowe brzmienia, w których prym wiedzie akordeon - instrument, który trochę niesłusznie kojarzy się z muzyką przaśną i cygańskimi grajkami, a po chwili zagęścić niepokojącą, pokręconą partią saksofonu.

Czwarta kompozycja nosi tytuł "Chaleur" ("Upał") o równie gęstym, intrygującym i trochę egzotycznym brzmieniu. Perkusjonalia i ciemne klawiszowe tło sprawia, że powietrze zdaje się drgać. Jest tutaj zdecydowanie cieplej i ponownie bardzo filmowo, choć tym razem może się wydawać, że przebijamy się przez jakąś dżunglę. Niczym z Almodovara (hiszpańskiego reżysera istotnie) wydaje się być tytuł kolejnego numeru "Ta mère te regarde" (Twoja matka Cię obserwuje") o zdecydowanie szybszym, bardzo niepokojącym marszowym brzmieniu, w którym wracają piski, atonalne rozwiązania, a nawet pobrzmiewają odległe echa King Crimson z okresu "Słowiczków". Można wręcz sobie wyobrazić mrożącą krew w żyłach historię psychopatycznej matki, która obserwuje swojego transseksualnego syna uwodzących kolejnych mężczyzn i próbującą zrozumieć gdzie popełniła błąd, jednocześnie przypominając sobie swój płomienny romans z młodą dziewczyną podczas ostatnich wakacji na francuskiej riwierze - w rolach głównych Antonio Banderas i Penelope Cruz... 

Wodze fantazji poszły przyznaję trochę za daleko, choć w kolejnym również zostajemy w iście filmowych klimatach. "Qu'est ce qu'on attend ?" ("Na co czekamy?") to jakby kontynuacja wcześniejszego w którym odbywamy rowerową przejażdżkę nad jezioro, by nad nim kochać się w blasku księżyca. Z jednej strony jest bowiem egzotycznie, gorąco, a z drugiej niepokojąco i trochę jakby pomiędzy oddechami. "Première séance" ("Pierwsza sesja") czyli numer siódmy wraca do dźwięków wolniejszych, rzewniejszych, choć nie pozbawionych tempa, a nawet nieco psychodelicznego polotu. Tu przychodzą ponownie skojarzenia z płomiennymi romansami, pierwszymi miłościami w oparach lepkiego powietrza, upału i egzaminów na uczelniach. Tym razem jednak zdecydowanie nie jest to film Almodavara, a ponownie klimaty wyrwane gdzieś z obrazu w typie "Amelii". Po nim przenosimy się do "La Cachette" (Kryjówka") gdzie znów robi się spokojniej, a zarazem atonalnie za sprawą pulsacji elektroniki pikającej na tle kontrabasu i perkusji. Przedostatni utwór "J'ai caressé le chien du douanier" kontynuuje dziwności bliskie stylistyce King Crimson ze "Słowiczków". Piski, jęki i atonalności, szczątkowe melodie i niepokojące rozbudowania są tu bowiem na porządku dziennym. W drugiej połowie robi się tutaj jednakże bardzo intrygująco, przyspieszenie skojarzyć się może z jakimś szalonym pościgiem w duchu filmów z Luisem de Funesem. Na koniec pozostaje jeszcze łyk "Liquide". Płyn opada w gardło powoli, smutnym tonem, jakby na koniec historii czekał na naszych bohaterów pogrzeb albo rozstanie. Na końcu zaś  - za sprawą akordeonu i saksofonu - jest wręcz gorzko. 

Ocena: Pierwsza Kwadra
O swojej najnowszej płycie Pulcinella pisze, że jest to strumień doznań bez cenzury ze strony Freuda. Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że muzyka proponowana przez francuski kwartet pełna jest seksualnych odniesień, które w formie wizualnej mogłyby przybrać formy wyuzdane, a pod formą ekspresji artystycznej zakraść wręcz mogłyby się treści pornograficzne, czy wręcz kontrowersyjne. Oczywiście nie u każdego pokażą się one tak, jak wyszło to u mnie, bo jeśli skupić się wyłącznie na grafice okładkowej, to można by też odnieść je do życia zwierząt, owadów i roślin. Miejscami jest to twórczość bardzo ciekawa i oryginalna, choć awangardowa otoczka przysłania nieco większą celowość muzyki zawartej na "Ça". Zdecydowanie jest to muzyka teatralna, filmowa, a niekoniecznie taka jaką puściłoby się na miły wieczór spędzany ze znajomymi czy na wprawienie w dobry nastrój. Być może znajdą się sympatycy takiego grania, którzy jeśli nie znają ich wcześniejszych to po tej sięgną z zainteresowaniem, ja jednak do tego grona należeć nie będę. 


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz