poniedziałek, 14 grudnia 2020

W NiewieLU Słowach: CNJR, Neige Morte, A Shape


Czas na kolejne W NiewieLU Słowach, w których zaczynamy ostre przekopywanie się przez tegoroczną kupkę wstydu, która urosła mi jeszcze bardziej niż w zeszłym - z prozaicznego powodu: moja ukochana wieża po piętnastu latach (!) zamilkła prawdopodobnie na zawsze. Tym razem sprawdzimy trzy płyty, wpierw wybierając się do Stanów Zjednoczonych na spotkanie z lubiącym syntezatory CNJR, następnie udamy się do... Szwecji i Francji, by posłuchać black metalu od Neige Morte a na koniec zostaniemy we Francji przy noise'owej grupie A Shape. Tradycyjnie nasze linie lotnicze nie każą zakładać maseczek, ani zachowywać dystansu. Wystarczą dobre słuchawki. Zaczynamy?

 

1. CNJR - I Can See The Church Burning Through The Binoculars

Pod długaśnym i moim zdaniem bezsensownym tytułem ukrywa się drugi album amerykańskiej jednoosobowej formacji CJNR. Skrót w nazwie zespołu to słowo conjure oznaczające zarówno czarowanie jak również błaganie. Które znaczenie okaże się w przypadku tej płyty właściwsze? Będziemy oczarowani czy może będzie się nas błagać o atencję? Sprawdźmy!

CNJR komentuje najnowszy album następująco: Ten album powstał w czasie mojego życia, kiedy wewnętrznie analizowałem swoje dzieciństwo, relacje w moim życiu, moje doświadczenia jako osoby queerowej, osoby płynnej pod względem płci i naprawdę szczerze mówiąc o dynamice obecnej wokół mnie. Pojawiło się we mnie wiele strachu, bólu, represji, wyobcowania i autocenzury, co słychać w muzyce. Rezultatem jest dość mroczna eksploracja, mam nadzieję, że może to być oczyszczające dla słuchaczy w podobny sposób, w jaki pracowałem nad kompozycjami. Niektórych pewnie odrzuci jeszcze zanim posłuchają, ale przecież nie ocenia się płyty po okładce i jej opisie, prawda? 

Zaczynamy od dusznego i mrocznego, kinematycznego "The Destroyers", który stopniowo zaczyna pulsować i rozwijać ten nastrój. Po nim wskakuje "Burning" o nieco bardziej rockowym charakterze wyrwanym gdzieś ze stylistyki rodem z Imagine Dragons osadzonej w wyraźnym charakterze indie, jednak nie idący w poszukiwaniach tak daleko jak wspomniany bardziej znany zespół. Jako trzeci słyszymy "Putrid Things". który fajnie wkręca się trochę industrialnym wejściem rodem z Mairlyna Masona albo Nine Inch Nails i nawet rozwijający się w sposób jakby dawniej zrobiłby to Trent Reznor. Słucha się go naprawdę dobrze, ale jednocześnie nie odpuszczało mnie poczucie, że jest to jakaś imitacja stylu NIN. Kończącym pierwszą połowę płyty jest "Paint My Face With Ashes" w którym nieco mocniej wracamy do mrocznego i dusznego synth wave'u o nieco kinematycznym bzmieniu, przypominającym to znane z twórczości Carpentera Bruta. Piątą pozycję okupuje "Drunk On The Venom". To całkiem udany, mroczny kawałek przywodzący trochę na myśl Massive Attack i pewnie gdyby go wydłużyć i wywalić smyczki  to wrażenie byłoby jeszcze dosadniejsze. Podobne wrażenia towarzyszą w dusznym "MSS (Dust Edit) w którym pełno jest dźwięków niepokojących, pulsacji i tonów rozwijających się fraktalowo, wreszcie budując całkiem przyjemną indie-rockową strukturę. Przedostatni kawałek to "Tunnels" - bodaj najciekawszy w zestawie. Długo się rozwijający klawiszem i ambientowymi wietrznymi tonami, następnie przechodzący w pulsacje rodem z techno dyskoteki. Na koniec pojawia się "Drones" o mrocznym charakterze, także zaglądający w rejony kinematyczne i bawiący się ponurymi tonami, pulsacjami, piskami i przetworzeniami.

Drugi album CNJR mnie nie oczarowuje, ale też nie błaga o atencję. To solidne, przyjemne granie w swoim gatunku, choć nie należy się tutaj spodziewać fajerwerków czy większej odwagi. Elektroniczne pulsacje, nawet wędrujące w kierunku indie rockowych numerów czy industrialnych eksperymentów NIN chyba nie robią już takiego wrażenia jak kiedyś. Przypuszczam, że na dobrze nagłośnionym koncercie, można by z tego materiału zrobić naprawdę niezłą imprezę taneczną w duchu wczesnych lat 90tych, bo wszystko byłoby żywsze, cięższe i mocniejsze, a w dodatku mieszałoby się ze światłami stroboskopowymi i zapewne jakimiś wizualizacjami. W domu, nie robi ta muzyka praktycznie żadnego wrażenia, a wręcz przeciwnie sprawia, że myślami wędruje się po skojarzeniach i odniesieniach, a te choć mile widziane, nie powinny przeszkadzać w odbiorze. Być może komuś to, co proponuje CNJR spodoba się bardziej, ale niestety dla mnie jest trochę nijakie i pozbawione jakiejś iskierki szaleństwa, nawet jeśli w założeniu ma być ponuro, smutno i melancholijnie. Ocena: Pierwsza Kwadra 

 

2. Neige Morte - IIII 

Szwedzko-francuska formacja Neige Morte (fr. Martwy Śnieg) to pewnie jedna z wielu black/death metalowych kapel o których słyszycie pierwszy raz, choć jak się okazuje nie są oni nowicjuszami. Pierwszy album wydali w 2010 roku, a "IIII" jest ich czwartym krążkiem. Czego więc należy się spodziewać po połączeniu Skandynawii z Francją?

Płytę otwiera niespełna minutowe (bez osiemnastu sekund) intro zatytułowane "The Call" złożone z czegoś w rodzaju winylowego szumu, a następnie płynnie przechodząc do trzy i pół minutowego "Hlcst". Utworu najwyraźniej wyrwanego ze szwedzkich piwnic początku lat 90tych. Jest brudno, ciężko, wybitnie garażowo i asynchronicznie. Szczątkowa melodyka, dysonanse i mocno przypominający początki muzyki death i black sznyt. W sumie fajnie, ale dotychczas miałem wrażenie, że tak się już nie nagrywa? Po nim czas na ośmiominutowy "Svart hål", który zaczyna się tam, gdzie kończy się poprzednik, po czym kontynuuje ścianę szumu, asychronicznych riffów, łomotu i dysonansu. Marszowe tempo czy nawet ekstremalny wręcz brud może się tu podobać, ale jednocześnie towarzyszy mu wrażenie, że jest to bardzo desperackie granie. Na czwartym miejscu znalazł się "And Beyond" czyli minutowy przerywnik pełen hałasu i do tego dziwnie przyprószony - trochę tak jakbyśmy słuchali kasety na której ktoś przez przypadek między jednym numerem a drugim wgrał inną muzykę. Bardzo zaskakująco i solidnie wchodzi "Lämna inga spår", czyli numer piąty. Dodekafoniczna formuła nadal jest tutaj obecna, podobnie jak surowe brzmienie, ale przynajmniej jest masywnie i najciekawiej z całego albumu. Na przedostatniej pozycji znalazł się "Ice Age". Wraca w nim winylowy szum, przetykany gitarowymi burknięciami i brudnym blackowym ambientem. Ot, kolejne interludium. Końcówka to utwór tytułowy w którym znów jest masywnie, ale i bardzo nieprzyjemnie. Łomot, odbijanie się od ścian i potępieńcze wrzaski, pełne asynchronii i dysonansów. Jest co prawda moment, gdy robi się czyściej, pojawiają się szczątkowe melodie czy solówki, ale nadal jest surowo i nieprzyjemnie. Wprawne ucho wyłapie może nawiązania do wczesnego Emperora czy Ulvera, ale to niestety to nie jest ten poziom wykonawczy.

Nie wiem dla kogo będzie się nadawać najnowsza płyta Neige Morte. Jest to płyta krótka, bo trwa nieco ponad dwadzieścia siedem minut, ale nie jest to płyta przyjemna. Jest aż nadto surowa, aż nadto brudna, aż nadto asynchroniczna i dodekafoniczna. To black metal wyrwany z samych początków tego gatunku, z samych piekielnych czeluści, odegrany bez artystycznego zacięcia i bez szukania w tej stylistyce głębi czy ciekawych rozwiązań. Być może są na świecie wielbiciele ekstremum na tym poziomie, ale dla mnie jest to rzecz wręcz spotworniała, asłuchalna, niezrozumiała i pozbawiona czegokolwiek przy czym chciałbym zostać na dłużej. Szkoda. Ocena: Nów

 

3. A Shape - Iron Pourpre 

Zostajemy we Francji, by sprawdzić najnowszą, drugą płytę grupy A Shape. Muzycy w notatce prasowej pytają czym w ogóle jest noise rock i czemu powinno się go słuchać. Jednocześnie odpowiadają, że szukają oryginalności, marginesów i kreatywnych rozwiązań. Odnoszą się do tego, że niektórzy uważają ten gatunek za nonsens, by podkreślić że noise rock to zorganizowany chaos. Sprawdźmy zatem, czy w ich przypadku ujarzmianie chaosu udaje się na tyle, na ile to możliwe przy tak karkołomnym założeniu.

Zaczynamy od istotnie hałaśliwego i dość chaotycznego numeru "Black Mamba" o nieco teatralnym zacięciu. Jest surowo, trochę hardcore'owo, może nawet alternatywnie, ale chyba trochę za głośno. Ciekawszy, bardziej melodyjny i bliższy alternatywie jest "Echoes". Tu także jest hałaśliwie, riffy na siebie dysonansowo najeżdżają, a całość przypomina trochę swoim brzmieniem lata 90te. Bardzo fajnie wypada "Morning Faces" z motorycznym, nieco połamanym matematycznym riffingiem, synkopowaną perkusją i mnóstwem hardcore'owego brudu. Interesujący jest także "Crave", który dość masywnie wyłania się z ciszy i atakuje gitarowymi wjazdami, stopniowo rozbudowując się w powolny, ale nadal bardzo surowy numer. Bardzo zadziorny, wręcz punkowy jest z kolei "Hush" i jego jedynym problemem jest zbyt intensywne nagłośnienie, które intensyfikuje hałaśliwość kawałka. W "Lungs" robi się ponownie nieco bardziej alternatywnie i bardziej melodyjnie. Ciekawym dodatkiem jest tutaj także saksofon altowy, który znakomicie urozmaica ten numer. W "Vertical Flex" także jest bardziej alternatywnie, ponownie pojawia się saksofon, choć tym razem sopranowy. Atonalne riffy i chaotyczna perkusja i rozwrzeszczany głos wokalistki, wreszcie szczątkowe budowanie klimatu wypada w tym utworze całkiem fajnie. Zadziwiająco spokojny i niezbyt intensywnie nagłośniony jest z kolei utwór "Random Error" o fajnym charakterze balansującym między zadziornością a wyciszaniem. Przedostatni nosi tytuł "Thirst Trip" i tu ponownie jest bardziej chaotycznie, ale całkiem nieźle. Do kompletu ponownie saksofon altowy, który wraca także w kończącym płytę "Trans" bodaj najbardziej klimatycznym kawałku na tym albumie. 

"Iron Pourpre" naprawdę może się podobać, jeśli tylko lubicie ten rodzaj grania. To album osadzony w tej najbardziej hałaśliwej i chaotycznej odmianie noise rocka, gdzie większą uwagę przykuwa się do atonalności, ścian dźwięku i hałasu, a mniejszą do budowania struktur i skocznych numerów. A Shape przydałby się w mojej ocenie jakiś dobry producent, który by nieco wygładził ich brzmienie i tendencję do bardzo głośnego, agresywnego brzmienia, które niekoniecznie idzie w parze z ich pomysłami. Pierwszej połowy płyty praktycznie nie da się słuchać, na drugiej jest lepiej i ciekawiej. Z całą pewnością są na tym krążku kawałki niezłe, a wokalistka robi wszystko co może, by zwrócić na siebie uwagę i wypada to z jednej strony trochę teatralnie, z drugiej nawet atrakcyjnie, ale z trzeciej wręcz ociera się o tragikomiczność. Nie zrozumcie mnie źle, to wcale nie jest zła płyta, ale chyba zabrakło jej trochę większej dbałości o brzmienie, szczegóły, nawet sposób traktowania instrumentów. Nie jest to zdecydowanie album do którego będę wracał, ani po który bym sięgnął samodzielnie, ale sądzę, że znajdą się tacy, którzy docenią go bardziej ode mnie. Ocena: Pierwsza Kwadra


Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz