niedziela, 13 września 2020

W NiewieLU Słowach: Jack Ellister, Queen Elephantine

W kolejnych W NiewieLU Słowach (jak się okazuje bardziej wielu, niż niewielu) będzie ponownie zbiorczo i eksperymentalnie, ale zarazem różnorodnie, bo kosmicznie, krautowo, ale i doomowo oraz mistycznie, wreszcie dość awangardowo. Sprawdzimy tym razem najnowsze wydawnictwo Jacka Ellistera z Niemiec, a następnie wybierzemy się w szaloną podróż w czasie i przestrzeni z Queen Elephantine z Ameryki. Zapraszamy na pokład naszego wilczego samolotu, zaraz podajemy kawę, zapinamy pasy i lecimy. Maseczki nie są potrzebne!


1. Jack Ellister - Lichtpyramide


Najnowsza, czwarta długogrająca płyta niemieckiego artysty kręci się wokół krautu, kosmicznych przestrzeni i elektroniki. Loopy, syntezatory, gitary, analogowe miksery, odtwarzacze i nagrywadła to sprzęt jakim Jack Elliser tworzy swoje dźwięki. Tytuły i teksty są tutaj przeważnie po niemiecku, ale są też utwory po angielsku, a nawet dwa po... polsku. Płyta jest też wyraźnie podzielona na strony, bo pierwotnie album ukazał się wyłącznie na winylu, a dopiero później na płycie cd. Co da się zobaczyć i usłyszeć w tej żółci?

Stronę A zaczyna "Der Schiffer" z niemieckojęzyczną deklamacją i mrocznymi tonami elektroniki w tle. Nie ma tu rozwinięcia, ani szaleństwa rodem z Tangerine Dream, które na pewno by takie wejście rozbudowało, choć płynnie przechodzimy do psychodelicznie brzmiącego "Das Wesen Des Seins" z perkusyjnymi pulsacjami i elektroniką wygrywającą nieco cieplejszą melodię aniżeli w poprzedniku. Polskojęzyczna "Szyszka" nie przynosi jakiejś większej zmiany. Ellister ponownie stawia na elektroniczne tło, deklamację i dopiero na końcu dodając odrobinę gitarowej melodii i delikatnej perkusji. Krótkie, ale całkiem miłe. Kolejny nosi tytuł "D.A.E.L." instrumentalnie kontynuujący końcowe fragmenty poprzedniego numeru i nieznacznie je roznudowując deszczowym brzmieniem. Utwór tytułowy wraca do elektroniki mogącej się kojarzyć z eksperymentami Tangerine Dream i starymi grami komputerowymi. Elektroniczne tła to także "Funkelnder Wein", w którym wracamy do nieco mroczniejszych tonów, niepokojących pociągnięć czy sonicznych rozwiązań. Delikatny, gitarowy "You've Only To Say The Word (Or: Samuel, Joe And Dick On A Trip) kończy stronę B i unosi się on sennie, psychodelicznie i dość intrygująco, choć i tu brakuje jakiegoś solidniejszego rozwinięcia. 

Stronę B otwiera "Festtagszug" łączący światy mroczne, krautowe i psychodeliczne z tymi łagodnymi, nieco rzewnymi i brzmi on bardzo intrygująco, choć jego miniaturowość nie pozwala na rozbudowanie go tak, jak można by oczekiwać. Jego naturalne - niejako - rozwinięcie to "Glow In The Loom" oparty z kolei na delikatnym tle elektroniki, gitarowym tonie i powtarzaniu tytułu. "Stand Auf", czyli numer dziesiąty, bodaj najbardziej rozwinięty melodycznie utwór o sennej atmosferze, ale bardzo ładnym brzmieniu gitary i melodii przez nią wygrywanej. Drugi polski to "Korytarz" wraca do elektroniki i powolnie sunie zupełnie jakbyśmy robili małe kroki szukając odpowiednich drzwi. W "Das Rufen" nie zmienia się klimat, powoli suniemy, choć elektronika robi się nieco ciemniejsza. Rzewna, deszczowa gitara to z kolei główny instrument w przedostatnim utworze zatytułowanym "Bergwanderung" z dodatkowym odgłosem wiatru hulającego w tle. Sympatyczne, trochę nawet jesienne. Na koniec lądujemy "At The Beach". O dziwo jest tutaj ponownie dość ciemno, mrocznie i trochę niepokojąco, ponownie dość intrygująco, choć sam utwór ponownie unosi się lekko, dość spokojnie i nawet na moment nie przyspiesza. Trochę szkoda.

Elektroniczne przestrzenie, deklamacje i krótkie improwizacje, które nie do końca prowadzą w jakimś określonym kierunku to cała zawartość tej płyty, której słucha się całkiem przyjemnie, aczkolwiek nie wzbudza praktycznie żadnych emocji. Być może brakuje mi pewnego kontekstu do tych numerów, albo nie wybrzmiewają one dobrze w warunkach domowych. Całość też jest zdecydowanie za spokojna, zwłaszcza w tej dawce - co prawda są to niecałe trzy kwadranse, ale dość jednostajne i monotonne. Nie jest jednak tak, że to muzyka zła czy nudna, bo jest ona na swój sposób urocza, ale jakby wyrwana z jakiegoś spektaklu lub performance'u. Można sprawdzić. Ocena: Pierwsza Kwadra
 

2. Queen Elephantine - Tribute to Athropos Vol. I & Vol. II & Vol. III

Okładka epki numer 1
Okładka pierwszej epki
Amerykańska formacja z Pensylwani, która powstała w 2006 roku w  Hong Kongu o międzynarodowym składzie mająca na swoim koncie sześć albumów studyjnych, jedną koncertówkę, kilka splitów i  epek, a w tym roku postanowiła wydać serię epek zatytułowanych "Tribute to Athropos" z czego dwie zostały skompilowane jako cała płyta, która przyszła do naszej redakcji. Trzecią część znalazłem z kolei na bandcampie grupy. Queen Elephantine to jedna z tych formacji, które uwielbiają wyłamywać się z szufladek i kategorii mieszając w swojej muzyce doom, krautrock, noise, drone, noise, free jazz i spiritystyczne elementy (jak się okazuje szykują także wspólny kolaboracyjny projekt z Phurpą).
 
Pierwsza epka to cztery numery. Zaczynamy od klimatycznego ponad jedednastominutowego kolosa "I Alone Am Right" czyli dusznego, powolnego doomowego numeru podlanym krautową i space'ową przestrzenią, jazzującą atmosferą i niepokojącymi wokalizami. Po nim nieco krótszy, bo ośmiominutowy "I Am Left Alone". W pewnym sensie będący przedłużeniem poprzednika, ale także jakby jego bardziej pokręconym rewersem, choć nadal utrzymanym w powolnych, dusznych tempach. Nieco ponad siedmiominutowy to świetny "Surfacing" jeszcze mocniej zagłębia się w dźwięki bliskie kraut i space rockowi, ale nadal nie zapomina o brudnej, ciężkiej atmosferze rodem z horroru. Na koniec "Sunk" trwający zaledwie cztery minuty. Krótsza forma bynajmniej nie oznacza zwrotu w przebojowe lub żwawsze rejony. Nadal pozostajemy w kręgu muzyki powolnej, pokręconej i intrygującej, a przy tym najbliższej jazzowym inspiracjom. Gdyby tylko jeszcze dorzucić tu saksofon albo solówce na trąbce...

Okładka drugiej epki
Na drugą epkę złożyły się z kolei trzy utwory. Na początek niemal siedemnastominutowy "Synthetic Mist". Od razu słychać, że jeszcze bardziej stawia się tutaj na atmosferę rodem z koszmarów lub jakiś mistycznych rytuałów. Zaczynamy od powolnego, sunącego niczym kondukt wstępu, który stopniowo rozwija się do coraz bardziej niepokojących, surowych rozwinięć, nadal utrzymanych w wolnych, dusznych tempach. Do kompletu zwolnienie do niemal całkowitej ciszy, która stopniowo gęstnieje i znów narasta, nieco pokręconą i schizofreniczną melodyką i w końcu wracając do doomowych motywów. Ponad połowę krótszy jest "Burning Spectre" także utrzymany w powolnych, sunących rytmach. Po spłonięciu, które niestety nie jest tak gorące jak mogłoby się wydawać wpada ponad trzynastominutowy "Ash" zaczynający się niemal w tym samym momencie, w którym kończy się poprzednik i kontynuując gitarowy pasaż dysonansową melodią, a także wokalizami i perkusyjnymi nieco orientalnymi wstawkami. Znów jest jak z jakiegoś koszmarnego rytuału, a całość sunie powolnie, duszno, aż do momentu gdy zaczyna przyspieszać, nabierać szamańskiego szaleństwa, które brzmi trochę chaotycznie, głównie ze względu na surowość dźwięku na jakie zdecydował się tutaj Queen Elephantine. Następnie wracamy do sunących, mistycznych i mglistych zaśpiewów i posuwistych tonów gitar i perkusji. Te doomowo przyspieszają na koniec, rozbudowując i kontynuując duszny klimat rytuału - bo tak należałoby nazwać to, co znalazło się w tym numerze. 

Okładka trzeciej epki
Trzecia epka z cyklu to ponownie cztery numery. Na początek ponad dwunastominutowy intrygujący "Myriad Mind", który od początku sięga po jazz, ale nadal całość jest utrzymana w funeralnych, wolnych i dusznych tonach. Panuje tutaj jednak także nieco inny klimat niż na poprzedniej płycie, także mistyczny, ale zarazem bardziej kosmiczny, mocniej zapatrzony w klasyczny krautrock i budowanie napięcia oraz atmosfery. Nieco ponad ośmiominutowy "Blister" także jest utrzymany w powolnych, posuwistych rytmach, ale również kontynuuje bardziej krautowe, space'owe rejony. Jest ciekawie, ale trzeba przyznać dość monotonnie. Po nim wpada ponad jedenastominutowy "Dismember Me", który kontynuuje powolne, funeralne brzmienia, ale z kolei wyraźniej sięga po duszne, brudne doomowe klimaty. Nieco schizofrenicznie i atnonalnie rozwija się tutaj noise'owa melodyka gitary, a całość psychodelicznie rozwija się stopniowo do szybszego, ale wciąż bardzo powolnego grania. Zwieńczenie to ponad piętnastominutowa "Liminal Body" o bodaj najciekawszym i najgęstszym klimacie z wszystkich utworów. Suitę zaczyna duszny, ambientowy pasaż przypominający swoją atmosferą to, co możecie znać z muzyki Phurpy. Ponury, nieprzyjemny i mistyczny klimat rozwija się bardzo powoli pojedynczymi tonami gitar i perkusyjnymi rozbudowaniami, a w tle intrygująco wybrzmiewają chorały i sunące ambientowe tła. 

Najnowsze epki Queen Elephantine to muzyka dość osobliwa i wyraźnie słychać tutaj, że jest ona oparta na improwizacjach, budowaniu klimatu jakiegoś dziwnego rytuału. Miejscami jest to muzyka intrygująca, choć na dłuższą metę może wydać się nieco zbyt jednostajna, monotonna, a nawet za bardzo awangardowa. Być może, gdyby te płyty ukazała się pod koniec lat 60tych albo na początku 70tych to dzisiaj owiane były kultem i estymą projektów w rodzaju Amon Duul, bo odnoszę wrażenie, że właśnie te kierunki i poszukiwania były tutaj dla Queen Elephantine inspiracją i punktem wyjścia. Są to epki ciężkie, nieprzyjemne i bez wyraźnej melodyki, rozchwiane emocjonalnie oraz jak wyrwane z sennych majak. Nie wiem jak mają się one do wcześniejszych albumów tej grupy, ale sądzę, że będzie się ona podobać głównie fanom brzmienia tej formacji, ponurych, mistycznych muzycznych rytuałów i soundtracków do horrorów pełnych demonów, parujących kociołków, kadzideł i zakapturzonych mnichów. Ocena: Pierwsza Kwadra

Płyty można przesłuchać na bandcampie Queen Elephantine: I (tutaj), II (tutaj) i III (tutaj).

Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR, Tonzonen Records, Atypeek Music.
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz