czwartek, 29 marca 2018

Mouth - Floating (2018)


Istniejące od osiemnastu lat trio Mouth założone w niemieckim Cologne nie rozpieszcza swoich fanów. Najnowszy album jest ich trzecim wydawnictwem studyjnym, a poprzedziło je debiutanckie "Rhizome" z 2009 roku i zeszłoroczny "Vortex". Jako kolejna z wielu kapel retro rockowych nie wzbudza jednak u mnie zachwytu i to nie dlatego, że płyta jest nieciekawa, tylko że od jakiegoś czasu potwornie nudzą tego typu wydawnictwa...

Tak, pośród tego typu zespołów i płyt wciąż pojawiają się perełki, przebłyski i piękna mrugnięcia do złotej ery takiego grania, czyli lat 60tych i 70tych, a w tym wypadku zwłaszcza do ery krautrocka. Mouth ma bardzo ciekawe pomysły i solidne brzmienie niemal wyrwane z tamtych czasów, ale poza przyjemnym graniem nie znalazłem na tej płycie nic co zainteresowałoby mnie na dłużej. Ujmujący jest w niej czas trwania, który zamyka się na niespełna trzydziestu pięciu minutach muzyki o ciepłym, wesołym wręcz kolorowym jak na okładce brzmieniu. Zwłaszcza podczas słuchania jeśli wpatrywać się w grafikę ma się wrażenie pulsowania i przenikania tychże niczym w najlepszym psychodelicznym tripie. Jak można przeczytać w notce, najnowszy album Mouth częściowo jest przedłużeniem i wariacją na temat zeszłorocznego, mroczniejszego poprzednika. Nie wiem na ile to prawda, bo nie słuchałem wspomnianego i jakoś szczególnie nie pałałem chęcią sprawdzenia go. Co zatem można usłyszeć na kolorowym "Floating"?

Na samym początku wita nas kompozycja tytułowa (z dopiskiem "Reprise" co ma odnosić do ukrytego utworu z poprzedniej płyty). Klawiszowy wstęp od razu zanurza nas w latach 60tych i nieco staromodnym klimacie, po chwili rozkręca się wraz z dodaniem orientalizmów. Gdzieś przemykają skojarzenia z niektórymi wczesnymi numerami pierwszego składu Deep Purple, ale zwłaszcza z tymi grupami, które tworzyły krautrocka jako gatunek właśnie w latach 60tych ubiegłego wieku jak choćby Amon Düül czy ówczesne Tangerine Dream, które później zaczęło wchłaniać elektronikę. Tu jednak na próżno jej szukać, wszystko opiera się jedynie gitarach, basie i klawiszach, zwłaszcza Hammonda i syntezatorach Mooga. Po nim wpada znakomity, energetyczny "Madbeth" który doskonale wpisuje się w rockowy charakter tamtych czasów, ale i w całą otoczkę retro grania, tu i ówdzie inkorporując nawet skojarzenia z... King Crimson czy Led Zeppelin, a nawet, z racji wykorzystywania też glam rocka kojarzące się z Guns'n'roses czy Kiss. Nawet poszarpany, krzykliwy wokal przywodzi na myśl takie właśnie skojarzenia. Znakomicie wypada instrumentalny i najdłuższy na płycie, bo niemal dziewięciominutowy "Homagotago", który znów zabiera nas w przestrzeń eksperymentów i pulsacji czy to rodem z Tangerine Dream czy wczesnego rocka progresywnego.

Na czwartej pozycji znalazł się utwór zatytułowany "Reversed" w którym wracamy do nieco bardziej szalonego, przebojowego w swoim wymiarze graniu które powiewa klimatem The Beatles, Rolling Stones a nawet wczesnej formy Led Zeppelin czyli The Yardbirds, wreszcie Reianssance czy Colloseum. Wokalnie zaś znów pachnieć może nieco glam rockiem, choć głos Christian Koller ma trochę podobny do młodego Micka Jaggera. Kolejnym instrumentalem jest "Sunrise" otwieranym perkusją i klawiszowym pasażem ponownie nieco kojarzącym się z wczesnym Deep Purple. Sam utwór jest naprawdę niezły, choć mnie osobiście bardzo drażniła sterylność nagrania, brakowało mi tutaj winylowego szumu, jakiegoś pogłosu, który wciąż jest słyszalna w nagraniach z epoki, a i często jest przecież słyszalny w wielu nowych numerach stylizowanych na tamte brzmienia. "Distance" znajdujący się na szóstym miejscu wprowadza nieco mroku i znów może kojarzyć się z... Deep Purple, a nawet z Pink Floyd z tamtych czasów. Robi się nieco też nieco żywiej, choć cały utwór spowity jest w jakimś niepokoju tak charakterystycznym dla psychodeli z lat 60tych. W zwolnieniu znów przyjść może na myśl Tangerine Dream, a w najmocniejszych fragmentach obok wspomnianych pojawia się jeszcze jedno skojarzenie z The 13th Floor Elevators. Szkoda tylko, że nagle się urywa i nie ma kontynuacji obu tematów, bo aż się prosi w nim o dawkę szaleństwa.

Bliżej hard rocka znów jesteśmy w numerze "O.T.B Field", który wręcz ociera się o punk rocka, ale z racji na Hendrixowską gitarę takie myślenie może być nieco górnolotne. Znów jest energetycznie, ale i w moim odczuciu nieco za sterylnie. W ostatnim zatytułowanym "Sunrise" które z racji na monumentalny motyw wygrywany na klawiszach skojarzyło mi się z naszą rodzimą Budką Suflera i utworem "Jest taki samotny dom". Później jednak całość rozwija się w zupełnie innym kierunku. Mroczny gitarowy riff i mocno wysunięta na wierzch perkusja robi tutaj kapitalną robotę, ponownie jednak gdy robi się naprawdę ciekawie i już się słyszy kolejne rozbudowania i szaleństwa wokół motywów numer się wycisza, zwalnia i kończy, a te które dostajemy są nieco zbyt przewidywalne.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Płyta Mouth nie jest odkrywcza, ani szczególnie porywająca. Granie zawarte na "Floating" jest miłe, niepozbawione niezłych zagrywek czy rozwinięć, ale wszystko jest podane za sterylnie i brakuje w nim większej dozy szaleństwa, eksperymentu. Całość brzmi trochę tak jakby panowie dokładnie wymierzali czego ma być i bali się przekroczyć granicę,choć możena koncertach pozwalają sobie na więcej. Nie jest też jednak tak, że jest to granie siłowe, po prostu nie wzbudza ono takich emocji jakie oczekiwałoby się od tego typu grania, nawet jeśli mamy do czynienia tylko i wyłącznie z zespołem inspirowanym muzyką tamtych czasów, niezależnie czy będzie to krautrock czy będą to inne gatunki lub nurty, które wtedy kiełkowały. To sympatyczne granie, które niestety szybko się nudzi i jestem niemal pewien, że większość wielbicieli retro grania stwierdzi to samo.



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz