wtorek, 3 marca 2015

Mexican Chilli Funeral Party - Mexican Chilli Funeral Party (2014)


Napisała: Milena "Lady Stoner" Barysz


Jeżeli miałabym wybierać spośród - na przykład Europejczyków – narodowość, która najmniej kojarzy mi się ze stonerem, wybrałabym Włochów. Zapytacie dlaczego? Uważam, że tym romantycznym, zadufanym w sobie lekkoduchom, daleko do piaszczystych, brudnych zakątków muzyki. Dlatego, kiedy Szefo podesłał mi Mexican Chilli Funeral Party – ucieszyłam się, bo fajna okładka i ostra, iście stonerowa nazwa. Nastąpił jednak moment rozczarowania. Dowiedziałam się, że to robota... Włochów. Cóż ja, "biedna, mała Lady Stoner mogłam zrobić"? Założyłam słuchawki na uszy z okrzykiem Benvenuti amici ! zabrałam się do słuchania.

Niejednokrotnie obiecywałam sobie, że nie będę się poddawała stereotypom. Zwłaszcza jeżeli chodzi o muzykę. Skąd w mojej głowie pomysł, że Włosi na pewno nie potrafią grać stoneru? Nie mam pojęcia. Oceny zwykle pozostawiam na koniec, jednak w tym przypadku pozwolę sobie zmienić konwencję. Mexical Chilli Funeral Patry to jeden z lepszych stonerowych albumów jaki słyszałam. Ta meksykańska chilli zdecydowanie sprostała wymaganiom wybrednej Lady Stoner. Może wydać się to śmieszne albo nieprawdopodobne ale ośmielę się nazwać ten krążek takim piaszczystym i brudnym Toolem. Nie mam pojęcia czy Panowie inspirowali się amerykańcami ale mi te psychodeliczne kombinacje dźwiękowe kojarzą się z twórczością grupy Maynarda Keeana. 

Jak na porządny stonerowy album przystało, zaczyna się dziwacznym utworem lekko odstającym od płyty uzupełnionym o krótkie intro, zupełnie nie kojarzące się z płytą. "The Orson Whale", bo o tym utworze mowa, przyjemnie brudzi piaskiem, niemalże od początku. Jest to jednak rock’n’rollowe brudzenie, dość skoczne i lekkie w porównaniu do pozostałych pozycji. Na cięższe momenty nie musimy długo czekać, bo "Moon" już od pierwszych taktów, od pierwszych wyryczanych słów zakłada nam na barki ołowianą kamizelkę stonerowego brudu. Dalej jest garażowo, ciężko ale i znajdziemy melodyjne gitarowe solówki. W "El Grande" jest szybko, konkretnie i w zasadzie to, czego odbiorca spodziewa się po tym albumie po nawet pobieżnym przesłuchaniu pierwszych dwóch kompozycji. Utwór, w którym wokal zastąpiono jakby rozmową przez telefon czy radiową audycją. Iście instrumentalna odskocznia. Przyjemnym pobrzękiwaniem zaczyna się "Last power dies", które to pobrzękiwanie przeradza się w bardzo dobrą partię gitary solowej. Oczywiście o nieustępującym brudzie i surowości brzmienia nie musze chyba za każdym razem wspominać? Uważam, że tu na szczególną uwagę zasługuje wokal. Partie są śpiewane w sposób bardzo przygnębiający i ciężki co jednak w ogóle nie przeszkadza. Idealnie komponuje się z energią jaka wychodzi z instrumentów. Tak swoją drogą, ta ciężkość i przygnębienie też na swój sposób emanuje energią. Idealnym przykładem jest kawałek "Ijavha", w którym to dodatkowo nasz zmysł słuchu łechta fantastyczna solówka w akompaniamencie perkusji. 

Nadszedł czas na najbardziej psychodeliczny i najbardziej demoniczny utwór na płycie. Za sprawą "Las Campanas Del Inferno" niejeden o słabych nerwach mógłby nabawić się obłędu. Kawałek najdłuższy, chyba najbardziej kojarzący mi się z toolowymi, muzycznymi psychogierkami. Jest bardziej rytmiczny niż melodyjny. Obłędne wstawki opętańczego wokalu mogą przyprawić o dreszcze. Obok tej pozycji nie można przejść obojętnie. Należy zamknąć oczy i wysłuchać do końca, gdzie od mniej więcej szóstej minuty słyszymy szybko recytowane partie tekstu. Tutaj znów do głowy przychodzi Tool i utwór 'Rosetta Stoned". Zabieg niemalże ten sam. O przytłaczających klimatach zapominamy przy "Black Flower". To jest ten moment na stypie, kiedy na „meksykańskiej pikantnej imprezie pożegnalnej” kiedy przychodzi czas na tańce. Zrzucamy ciężką kamizelkę ołowianego stoneru i bawimy się również w mrocznym klimacie, ale nieco swobodniej. "La Santa" jest kontynuacją pozytywnej energii jaka wypłynęła z czarnych kwiatów. Minimalne partie wokalne są raczej ciekawymi wstawkami niż elementami składowymi utworu. Nadszedł czas na moją ulubiona pozycję na tym albumie. "Shiva" jest brudna, surowa, bardzo szybka i pełna energii. To jest chyba najszybszy stonerowy kawałek jaki słyszałam. Chyba dlatego zapadł mi w pamięci i trafił na moją prywatną playlistę. 

Nie będę rozpisywała się w podsumowaniu. Zdecydowanie jest moc, a płyty słucham od dłuższego czasu i bardzo często. Może dlatego tak długo zwlekałam z napisaniem jej recenzji? Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz