czwartek, 12 marca 2015

R6/105: Music Is The Weapon Fest vol. 3 (5-6.03.2015, Ucho, Gdynia)



Napisał: Marcin Wójcik

Piątego i szóstego marca roku pięknistego odbyła się trzecia edycja festiwalu Music Is The Weapon, tym razem w gdyńskim Uchu. Oprócz trójmiejskiej gwardii reprezentującej tę oficynę, pojawiły się także składy z innych części Polski, albo z zaprzyjaźnionego Nasiono Records. 

Tak się złożyło, że piątego marca swoje urodziny celebrował Bartosz "Boro" Borowski (muzyk, szef labelu Music Is The Weapon) oraz Michał "Goran" Miegoń - lider Kiev Office, które również miało wystąpić. Naturalnie zatem należało złożyć obu panom serdeczne życzenia w imieniu swoim i redakcji. Po serdecznościach nadszedł czas na pierwszy występ. Na scenę weszło The Esthetics – chyba najbardziej „estetyczny” i „błyszczący” zespół w Trójmieście. Muzycy przywitali się ciepło z publicznością i wykonali zarówno nowe piosenki, jak i te dobrze znane z wydanej przez MITW EPki. Surf rock, płynąca energia i duch starego, dobrego rock’n’rolla okazały się być najlepszymi narzędziami do rozgrzania publiczności, która podczas występu Estetów stopniowo przybierała na liczebności. Osobiście uważam, że muzyka The Esthetics znacznie lepiej sprawdza się w warunkach koncertowych, aniżeli na płycie. To bardzo dobre wrażenie, w niczym nie ujmujące grupie. Jedyne, co nieco rzucało się w oczy i nasuwało filozoficzne pytanie „Po co?” to częsta zmiana gitary przez Jakuba Kozaka. Ja wiem, że to ma znaczenie, ale czy implikuje aż taką konieczność?

Po występie pierwszego koncertu na scenę wyszedł Boro, aby oznajmić publiczności, że zespół Plum niestety nie dotrze na dzisiejszy koncert. Drugą, przyjemniejszą częścią wystąpienia Borowskiego był konkurs, w którym nagrodą była dwupłytowa kompilacja utworów trójmiejskich artystów wydana przez serwis „Nowe Idzie Od Morza”. Zasady były proste: zwyciężają ci, którzy najszybciej pojawią się pod sceną po odbiór nagrody. W życiu nie widziałem tak krótkiego konkursu. „Zatem opłacało się przyjechać aż z Ciechocinka!” rzekłby Michał Roman, bohater filmu „Brunet Wieczorową Porą”.
Następnie na scenie zjawił się Walrus Alphabet, który zabrał publiczność w świat instrumentalnego kosmosu i czysto muzycznych opowieści. Po wykonaniu pierwszego utworu Arek Bieszke zapowiedział: „Będzie mało śpiewania.” W praktyce okazało się, że nie było go wcale… Mimo to występ uważam za bardzo ciekawy, bez wątpienia najbardziej oryginalny tego dnia, choć jednocześnie był najtrudniejszy w odbiorze. Dużą rolę odegrały tu światła. Jeśli ktoś nie jest obojętny na współgranie muzyki z kolorem, to na pewno odczuwał dodatkowe doznania.

Zespołem numer trzy okazało się być legendarne już (jak sądzę) Kiev Office. Zespół, choć nie związany bezpośrednio z Music Is The Weapon to jednak jest swoistą „Księżniczką, którą zaprasza się na wszystkie imprezy”, jak powiedziała niegdyś o kwadracie pewna nauczycielka matematyki… Myślę, że słowo „impreza” jest najwłaściwszym określeniem występu Kievów. To prawdziwy koncertowy „masowiec z grubą burtą”, o czym wreszcie mogłem przekonać się na własnej skórze. Grupa wykonała od początku do końca treść swojej najnowszej płyty „Statek Matka”, co ostatnio jest częstym zabiegiem stosowanym przez KO. Mimo surowego brzmienia płyty, piosenki z niej pochodzące w sytuacji live i tak charakteryzują się większym, wręcz punkowym pazurem, a instrumentalny „Opat” w wersji koncertowej no niemal redefinicja płytowej formy – to zupełnie inne meandry umysłu – ze strychu schodzi się na parter. Na szczęście, ku uciesze publiczności, której liczebność osiągnęła podczas tego występu apogeum – zespół zdecydował się zagrać coś, co wykracza poza zamknięte ramy „Statku Matki”. Prawdziwą petardą i absolutnym „smesz hitem”, którym grupa kupiła ten festiwal był… cover „Pump Up The Jam” dancowego Technotronic. Sala Ucha szybko zamieniła się w roztańczoną dyskotekę. Rytm porwał do tańca także muzyków – Asia, grając na basie, zrobiła figlarny obrocik, znacznie bardziej „disco” niż Goombay Dance Band. Dokańczając swój występ kilkuletnim już „Hexengrundem” po prostu, po ludzku „pozamiatali”. Absolutna gwiazda wieczoru! 

Ostatnim zespołem, któremu przyszło zamknąć pierwszy dzień festiwalu było Popsysze. Niestety, gdy muzycy zaczęli grać, sala bardzo opustoszała. Należy jednak pamiętać, że był to czwartek i do tego pora, która pracującym nakazywała jednak powrót do domu. Ci zaś, którzy wytrwali, zostali poczęstowani dawką pozytywnych, energicznych dźwięków, także tych pochodzących z najnowszej płyty „Popsute”. Lokalny patriotyzm odezwał się w piosence o gdańskiej Biskupiej Górce – nawet, jeśli bawiliśmy się w Gdyni, to wciąż pozostajemy jednym organizmem – Trójmiastem. Wykrzynięte przez grupkę z tłumu „Jarek, jesteś ojcem naszego dziecka!” w kierunku lidera Popsyszy jest idealnym opisem tego, jak pozytywnie Popsysze wpływają na słuchaczy. Ja osobiście dałem się porwać ich uśmiechniętym, popsyszowym  twarzom, lekkości i pięknie brzmiącym wokalom. Mimo późnej, pory i czwartku, który stał się już piątkiem – chciało się jeszcze. Niestety, „co piękne szybko kończy się” jak stoi w pewnej piosence O.N.A.

Ze smutkiem muszę się przyznać, iż zabrakło mnie na drugim dniu festiwalu, czyli w piątek 6 marca. „Życie jest sztuką wyborów” – ostatnio często to słyszę na studiach. Musiałem zatem wybrać kurs, który poszerzy moje kwalifikacje w pewnej istotnej dla mnie dziedzinie. 

Czwartkowy wieczór był jedna jednym z wielu dowodów na to, że w Trójmieście działa mnóstwo zdolnych muzyków, a ich występy nie ustępują tym znanym szeroko w Kraju i na Świecie. Zgodzę się też z tezą Jakuba Knery, że miasto Gdynia POWINNO wreszcie zauważyć, jakie perełki kryją jej podwórza i zainwestować jakieś środki w promocje tego, co swoje, a nie sylwestrowe koncerty z „Parostatkiem” w gratisie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz