Napisał: Dominik "Stanley" Stankiewicz
Lubicie Nile, Behemoth, Septicflesh
i Rotting Christ? A może starą, „rootsową” Sepulturę? Jeśli tak, a nigdy
nie zetknęliście się z izraelskim Melecheshem to wypadałoby nadrobić, bo może
przy okazji słuchania odkryjecie swoją nową miłość?
Muzyka grupy to wypadkowa
melodyjnego death i black metalu wyróżniająca się orientalizmami typowymi dla kraju
ich pochodzenia. Grupa łupie już swoje ponad 20 lat, a jej nazwa pochodzi od
imienia założyciela Melechesha Ashmediego (po hebrajsku Król Ognia). Jak to zwykle bywa, w miejscach
najbardziej naznaczonych religijnością powstają hordy radykalne sprzeciwiające
się zastanemu porządkowi i forsujące hołdowanie pierwotnym siłom natury bądź
też starożytnym gniewnym bogom. I taki jest też Melechesh, wściekły,
rozpędzony, przetaczający się przez głowę słuchacza niczym tornado. Tylko czy
potem w tej głowie coś zostaje? Czy taką zawieruchę idzie zapamiętać?
Na
pewno nie za pierwszym razem. Mój pierwszy kontakt z „Enki” mógłbym podsumować
jako rozczarowujący, żadna melodia za mną nie chodziła, tak więc nie
potrafiłbym wskazać wyróżniającego się numeru. Za drugim razem było o piekło
lepiej, a za trzecim wykrystalizowała się zajebistość motywu przewodniego "The
Palm The Eye And Lapis Lazuli", który na tle reszty jawi się jako wzorcowy
hicior na modłę "Athanati Este" Rotting Christ, gdzie cały numer nakręca
powtarzany w nieskończoność motyw. Następnie przekonał mnie zupełnie
niemetalowy, orientalno-plemienny "Doorways To Irkaa" (kłania się
wspomniana Sepultura i Soulfly - konkretnie ich instrumentalne numerowane utwory). Numer tytułowy swoją podniosłością natomiast niedaleko pada od
Behemotha z okresu "Zos Kia Cultus". Rzecz jasna zespół nie kopiuje
kolegów po fachu, jedynie czuć podobne wibracje w tej muzyce. Jej składniki są
odrobinę inne i o wiele bardziej nasączone izraelskim pierwiastkiem, tak że
momentami mam wrażenie, że panowie biorą na warsztat klasyczne regionalne
melodie i przekształcają na swoją metalową modłę. Do tego trafią się jeszcze
zawodzące czyste wokalizy i mamy obraz zespołu z ciekawym pomysłem na siebie, z
potężnym selektywnym brzmieniem i kompozycjami, które fanów ekstremy nie
powinny rozczarować, rzecz jasna jeśli nie gardzą produkcjami innymi niż
piwniczne, płyta jest bowiem dopieszczona w każdym calu i każdy dźwięk jest na
swoim miejscu.
Odkrywcze granie to w dzisiejszych czasach nie jest, ale
sprawić może wiele przyjemności szczególnie jak lubicie mieszanie gatunków i
dźwięki przenoszące daleko, daleko w czasie. "Enki" to naprawdę bardzo dobry
album. Polecam! Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz