"Wąsaci" Szwedzi z Gothenburga mieszający heavy metal z szalonym stonerem i żartobliwym hard rockiem istnieją już prawie dwadzieścia lat, a od dekady udowadniają, że rozwój to ich dewiza. Każda płyta jest pociskiem wbijającym się w głowę najpierw zatrzymującym się przed czołem w bullet time, a następnie wbijającym się w nią w slow motion...
Nie znałem wcześniej tej grupy i poznałem ją dzięki pochlebnym recenzjom i rekomendacjom Esta z zaprzyjaźnionego bloga Dark Factory, jak również dzięki Spotify (niech Bogowie błogosławią twórców tegoż!). Najnowszy, jest siódmym (a właściwie ósmym - jeśli liczyć "The New Sound of the True Best", który co prawda był kompilacją, ale zawierająca nagrane na nowo starsze utwory), choć jak widać na okładce pojawia się właśnie liczba siedem. Mustasch to chyba jeden z nielicznych zespołów, po których nie widać znużenia stylistyką w jakiej się obracają, który z płyty na płyty jest coraz lepszy, ciekawszy brzmieniowo i kompozycyjnie. Paradoksalnie, moim zdaniem, nie ma szczęścia do okładek swoich płyt. Tylko dwie z nich naprawdę przyciągają uwagę, ta znana z "Latest Version of the Truth" z 2007 z odrzutowcem oraz najnowsza. Tu wręcz fenomenalnie widać zabawę skostniałą konwencją heavy metalu, która choć ma przebłyski, to coraz częściej zjada swój ogon nie przynosząc niczego, co zainteresowałoby na dłużej.
Nie można tego powiedzieć o twórczości Mustasch. Wreszcie, nie można tego powiedzieć o najnowszym albumie, który bez wątpienia jest jednym z najciekawszych płyt tego roku. Płyta swoją premierę miała w styczniu i choć piszemy o niej dopiero teraz to nie wynika to z nie zauważenia, czy niezdążenia, a raczej późnego poznania. Pomiędzy jesiennymi doomami katowałem właśnie Mustasch zapoznając się z ich wcześniejszymi albumami i właśnie teraz znalazłem trochę czasu i chęci, by zmierzyć się z tą perełką. Śmiało można tak o niej powiedzieć, bo Szwedzi ani myślą o spuszczeniu z przebojowego i pełnego świeżości tonu. Dość gadania! Wciskamy play i zaczynamy!
Otwieracza będziecie się bać, będziecie go nienawidzić i kochać jednocześnie. "Feared and Hated" zaczyna się nader spokojnie, by po chwili rozpędzić się w szaleńczym tempie. Nie zapomnijcie sprawdzić czy ktoś przypadkiem nie dzwoni do drzwi! Po nim pojawia się tytułowy, niemal bluźnierczy "Thank You for the Demon". Najpierw leniwe pianinowe intro i łagodny wokal, a następnie uderzenie w stylistyce Danzig. Fantastyczny, bujający to kawałek. Są też inne muzyczne cytaty - poznacie je? Nie ustępuje mu "From Euphoria to Dystopia", który z kolei od początku bawi się metalową konwencją, ukrasza ją przebojowym popem i nowoczesnym elektronicznym polotem. Jeśli już zaczynacie chodzić po ścianach i błyszczeć śnieżnobiałymi zębami z sufitu, to znaczy, że właśnie zostaliście opętani znakomitą muzyką, która nie wyjdzie już z głowy. Nie odstaje także "The Mauler", który z kolei fenomenalnie filtruje z doomem. Niskie brzmienie gitar, marszowe uderzenia perkusji, duszne, wolne tempo i... orkiestracje (rodem z "S&M" Metalliki), a na finał delikatne przyspieszenie. Tu także ma się wrażenie, że sam Danzig by się nie powstydził takiego kawałka.
Przekraczamy granicę! "Borderline" to bowiem kolejna znakomitość. Rozpędzony od samego początku, wbijająca w fotel i sprawiająca, że gaz sam dociska się jeszcze bardziej do podłogi. Machamy paszportem przed oczami przerażonego strażnika ("Nie mamy nic do oclenia!") i łamiąc zapory ze świstem powietrza przejeżdżamy do kolejnego... prawie siedmiominutowego "All My Life". Zaskoczenie, bo dla odmiany jest łagodnie, balladowo i wręcz melancholijnie. Wtem! Danzingowe mocne wejście i znów wciśnięci w fotel uśmiechamy się szeroko, lub jeśli jesteście bardziej hardkorowi to tańczymy na suficie, pląsając w rytm - nawet przy fortepianowym zakończeniu. Po nim krótszy "Lowlife Highlights", który także jest rozpędzonym i pełnym pozytywnej energii kawałkiem. Przedostatnim jest "I Hate to Dance", co oczywiście jest tylko wymówką. Bo jak tu nie tańczyć przy gitarowym riffie i transowej, lekko elektronicznej pulsującej perkusji. Znów przednia zabawa klimatem Danziga i industrialno-dyskotekowymi eksperymentami. A na koniec "Don't Want to be Who I Am" i tu także czeka nas masa świetnych dźwięków. Gotycki blues rodem z Ghoultown, Type-O-Negative czy A Pale Horse Named Death... i gdy już nasza czujność jest odpowiednio uśpiona całość się rozpędza, choć wcale nie do szybkich fragmentów. Piękne zwieńczenie! Aż chce się powiedzieć: "Zagraj to jeszcze raz, Sam".
Doprawdy nie wiem jak oni to robią, ale od dobrych kilku lat wydają tak samo intensywne i tak samo przebojowe płyty. "Thank You for the Demon" jest najlepszym tego przykładem. Absolutnie nie ma tu miejsca na mielizny, nudę czy chybione pomysły. Od energii kipi, od nawiązań kipi, od świetnego brzmienia przegrzewają się głośniki, a czaszka dymi. Jeśli jeszcze nie znacie tej grupy, to czym prędzej nadróbcie zaległości, bo naprawdę warto. Nie zawiedziecie się, bo parafrazując tytuł też będziecie mogli powiedzieć"Thank You for the Satisfaction". Ocena: 9/10
Przekraczamy granicę! "Borderline" to bowiem kolejna znakomitość. Rozpędzony od samego początku, wbijająca w fotel i sprawiająca, że gaz sam dociska się jeszcze bardziej do podłogi. Machamy paszportem przed oczami przerażonego strażnika ("Nie mamy nic do oclenia!") i łamiąc zapory ze świstem powietrza przejeżdżamy do kolejnego... prawie siedmiominutowego "All My Life". Zaskoczenie, bo dla odmiany jest łagodnie, balladowo i wręcz melancholijnie. Wtem! Danzingowe mocne wejście i znów wciśnięci w fotel uśmiechamy się szeroko, lub jeśli jesteście bardziej hardkorowi to tańczymy na suficie, pląsając w rytm - nawet przy fortepianowym zakończeniu. Po nim krótszy "Lowlife Highlights", który także jest rozpędzonym i pełnym pozytywnej energii kawałkiem. Przedostatnim jest "I Hate to Dance", co oczywiście jest tylko wymówką. Bo jak tu nie tańczyć przy gitarowym riffie i transowej, lekko elektronicznej pulsującej perkusji. Znów przednia zabawa klimatem Danziga i industrialno-dyskotekowymi eksperymentami. A na koniec "Don't Want to be Who I Am" i tu także czeka nas masa świetnych dźwięków. Gotycki blues rodem z Ghoultown, Type-O-Negative czy A Pale Horse Named Death... i gdy już nasza czujność jest odpowiednio uśpiona całość się rozpędza, choć wcale nie do szybkich fragmentów. Piękne zwieńczenie! Aż chce się powiedzieć: "Zagraj to jeszcze raz, Sam".
Doprawdy nie wiem jak oni to robią, ale od dobrych kilku lat wydają tak samo intensywne i tak samo przebojowe płyty. "Thank You for the Demon" jest najlepszym tego przykładem. Absolutnie nie ma tu miejsca na mielizny, nudę czy chybione pomysły. Od energii kipi, od nawiązań kipi, od świetnego brzmienia przegrzewają się głośniki, a czaszka dymi. Jeśli jeszcze nie znacie tej grupy, to czym prędzej nadróbcie zaległości, bo naprawdę warto. Nie zawiedziecie się, bo parafrazując tytuł też będziecie mogli powiedzieć"Thank You for the Satisfaction". Ocena: 9/10
Wszystko się zgadza, kolejny świetny album wydany przez świetną kapelę. Jedynym minusem jest brak takiego monumentalnego zakończenia całości, jakie znalazło się na płycie "Latest Version of the Truth", ale to udało im się tylko raz.
OdpowiedzUsuńTo łagodne też jest dobre, ale prawda :)
UsuńZacne brzmienie. Szkoda, że takie granie znajduje się trochę na uboczu, porównując do popularności innych metalowych gatunków.
OdpowiedzUsuńNo nie jest źle...;)
OdpowiedzUsuń