niedziela, 28 grudnia 2014

WNS XLIX: Black Capricorn, Jeremy Irons & The Ratgang Malibus, John Gallow, Year of the Goat

Luis Ricardo Falero - Witches Going to their Sabbath (1878)
Co łączy sabat czarownic, kozy, węże, sowy, Indian, wisielców oraz znanego aktora? Oczywiście muzyka! W czterdziestym dziewiątym WNSie czas na kolejną porcję retro metalu i szeroko pojętego doomu. W podróż wybierzemy się z Włochami z Black Capricorn, Szwedami z Jeremy Irons & the Ratgang Malibus oraz Year of the Goat i Johnem Gallow ze Stanów Zjednoczonych...

1. Black Capricorn - Cult of the Black Friars (2014)

Black Capricorn pochodzi z Włoch i powstał w 2007 roku. Najnowszy album to ich trzecie wydawnictwo studyjne, wcześniej bowiem był "Black Capricorn" z 2011 oraz "Born Under the Capricorn" z 2013 roku zrealizowanym na limitowanym winylu.

Na płycie znalazło się dziewięć utworów, a właściwie rytuałów, bo tak należałoby określić kawałki. Rytuałów pełnych krwi, wężów, kóz, świec oraz czarownic odprawiających je na opuszczonym cmentarzu położonym obok ruin nawiedzonego domu. Jest więc znakomity, hipnotyczny utwór tytułowy z dzwonami wzywającymi na sabat, doomowe tempo i nisko strojone gitary jako żywo wyrwane z lat 70. W instrumentalnym "Atomium" jest ciężko, brudno, dysonansowo, niemal death metalowo. W kolejnym "Hammer of the Witches" także jest ciężko, ale ponownie bardziej doomowo, ale i w duchu wczesnego Black Sabbath. Po nim pojawia się "Riding the Devil's Horses", galopujący i rozwijający się kawałek, również będący instrumentalnym przerywnikiem. W kolejnym "Animula Vagula Blandula" wita nas spokojna fletowa (?) melodia i akustyczna gitara. W zamierzchłych latach 60 i 70 Włosi w takich dźwiękach w rocku przodowali, ale tu nie ma co liczyć na przesyt, już chwilę później wchodzą ostrzejsze gitary, a całość pochodowo przyspiesza. Lubicie koty? A ludzi-koty? O tym jest kolejny, przebojowy, pachnący stonerem i klasycznym horrorem z 1942 roku. Jest też ponad dziewięciominuowy, rozbudowany "From the Abyss" znów nie stroniący od dusznych, wolnych temp i ostrych gitar. Podobnie jest w "Arcane Sorcerer", a płytę wieńczy leniwy, akustyczny "To the Shores of Distant Stars".

Płyta ma ciekawe brzmienie i znakomitą okładkę, ale ma niewiele do zaoferowania. Nie należy się tutaj spodziewać klimatu w rodzaju Jess and the Ancient Ones czy The Devil's Blood, choć nie ulega wątpliwości, że Włosi z Black Capricorn nagrali całkiem przyjemną płytę osadzoną w stylistyce retro. Do posłuchania jako przystawka idealna, choć jak słucham wcześniejszych kawałków, to niestety zauważyć się da spadek formy. Szkoda. Ocena: 7/10


2. Jeremy Irons & The Ratgang Malibus - Spirit Knife (2014)

Choć w nazwie zespołu występuje nazwisko znanego aktora, nie gra on w tej grupie - to raczej taki hołd. Trzeba przyznać, że to także niezwykły chwyt marketingowy, bo w pierwszej chwili byłem przekonany, że Irons naprawdę tutaj się udziela. Szwedzi igrają skojarzeniami, także muzycznymi, bawią się bowiem wszystkimi gatunkami rocka z lat 60 czy 70 i robią to wprost znakomicie.

Istnieją od 2004 roku i od tamtego czasu wydali trzy płyty studyjne, debiutancki "Elefanta" w 2009 roku, "Bloom" w 2011 oraz najnowszy, który swoją premierę miał w kwietniu. Już wtedy nosiłem się z zamiarem opisania tego krążka, ale jak to zwykle bywa - przeszkodziły inne zobowiązania i czas, a ten jest nieubłagany. Swoją stylistykę sami określają jako space rock, ale z łatwością można tu znaleźć odniesienia do stoner, psychodelii, wczesnej progresywy i przywołać w pamięci choćby The Doors czy Led Zeppelin (posłuchajcie koniecznie "Skin Deep" z albumu "Bloom"). Na najnowszym znalazło się osiem znakomitych kompozycji. Otwiera ponad dziesięciominutowy, wspaniały "Fog By the Step". Od początku słychać, że zespół popełnił duży postęp jeśli chodzi o budowanie atmosfery, a nawet pozwolił sobie na delikatne przybrudzenie brzmienia, co daje niesamowity efekt końcowy. Po kolosie pojawia się krótszy, bardziej żywiołowy "Wind Seized" pachnący trochę Zeppelinami, ale nie ma tu miejsca na kopiowanie stylu czy naśladownictwo, choć śpiewający gitarzysta Karl Apelmo przypomina trochę swoją barwą Roberta Planta. Równie ciekawe są lżejsze, melancholijne "Sworn Collision" czy "Once Levitated". Hammondy, lekkie gitary i ogromna ilość przestrzeni. Piękno. Szybsze, nieco Purplowe dźwięki pojawiają się w świetnym "Clang", choć i tu nie brakuje klimatycznych zwolnień. Niesamowity jest ponownie Zeppelinowy "Deep Hardened Woods" oparty na akustycznej gitarze i wietrznym głosie Karla. Na koniec zostawiono jeszcze dwie, fantastyczne i długie kompozycje: ponad ośmiominutowy "Point Growth" oraz prawie dziesięciominutowy numer tytułowy i one również są absolutnymi perełkami, które warto usłyszeć.

Jeśli tak jak Jimmy Page ciągle chcecie powrotu Zeppelinów do czynnej działalności sięgnijcie lepiej po "Spirit Knife" i poprzednie albumy tej grupy. Nie zawiedziecie się. Chłopaki fantastycznie łączą klimat tamtych czasów ze współczesnym brzmieniem, odtwarzają ducha i atmosferę, ale potrafią to zrobić we własnym, rozpoznawalnym stylu. Na najnowszym mają też znakomitą grafikę i... mają Jeremy'ego Ironsa w nazwie! Ocena: 9/10


3. John Gallow - Violet Dreams (2014)

Udajemy się do Stanów, gdzie czeka nas spotkanie z retro doomem od Johna Gallo znanego z Orodriun i Blizaro. Jego najnowszy album to jego solowy debiut, a na warsztat postanowił wziąć to, co zna najlepiej: doom metal, w klasycznej oldchoolowej formule znanej z Black Sabbath, Solitude Aeternus, Candlemass i masą odniesień do okultystycznego hard rocka w rodzaju Blue Oyster Cult.

Podobnie jak opisany jakiś czas temu album The Order of The Solar Temple ten również wyszedł nakładem włoskiej wytwórni I, Voidhanger Records. Na trwającym ponad godzinę albumie znalazło się czternaście kompozycji utrzymanej w dość zróżnicowanej jak na doom stylistyce. Jest brudno, mroczno, ciężko, a miejscami bardzo niepokojąco. Nie brakuje mocnych, wręcz przebojowych numerów jak choćby otwierający, ponad siedmiominutowy "Entrance of the Unknown", który "13stkę" Black Sabbath bije na głowę, a dalej jest jeszcze ciekawiej. Cudownie wypadają też bardzo włoskie klawiszowe dodatki, których jak przystało na hołd przede wszystkim włoskiej scenie doom i psychodelicznego grania nie brakuje.

O swoim albumie Gallo mówi, że jest to połączenie w jednym kokonie wczesnego Candlemass, Black Hole oraz pioniera włoskiego doom metalu Paula Chaina. Zgodzić się mogę jedynie z Candlemass i zapewnić, że fani tego zespołu nie będą zawiedzeni, a wręcz powinni sięgnąć po tę płytę. Co do reszty, ciężko mi się odnieść, bo nie znam twórczości ani Black Hole, ani Paula Chaina. Jest to album znakomicie zrealizowany pod względem brzmienia, bardzo nowoczesny, a zarazem mocno zakorzeniony w oldschoolowej stylistyce. Także kompozycyjnie o pod względem klimatu, dzieje się tutaj naprawdę sporo i nie ma miejsca na nudę, ani na zbyt długie kompozycje. Ocena: 8/10


4. Year of the Goat - The Key and the Gate EP (2014)

Na deser Szwedzi z Norrköping grający lekko doomowy, melodyjny heavy metal stylizowany na lata 60 i 70, choć w nowoczesnym, bardzo soczystym brzmieniu. Tu także przeważają tematy okultystyczne, a zwłaszcza te lucyferyczne. Dotychczas wydali mini album "Lucem Ferre" w 2011 roku, pełnometrażowy "Angel's Necropolis", który pojawił się rok później. Wydany dwa lata później "The Key and the Gate" to znów mini album, który podobno zapowiada drugi pełnometrażowy krążek YOG.

Na najnowszym wydawnictwie znalazły się trzy utwory, a pierwszy z nich to tytułowy. Niecałe cztery minuty wystarczają by porazić atmosferą, melodią i ostrymi, ale wcale nie ciężkimi riffami. Coś bardziej epickiego? Ponad siedmiominutowy "Mystic Mountains" za taki robić może, ale nie epatuje się tutaj szybkimi tempami. Klawisze, delikatne gitary, łagodna perkusja i świetny wokal. Leniwa, mistyczna atmosfera i odrobinę potężniejszy finał przywołujący na myśl "Astral Sabbat" Jess and the Ancient Ones. Na koniec "Non-Euclidean Calculus", który został niemal wyrwany z ostatniej płyty Planta. Orkiestrowy, liryczny wstęp, który usypia czujność i kiedy już sądzimy, że to wszystko następuje elektroniczna pulsacja i wchodzą mroczne, psychodeliczne dźwięki klawiszy. Niezwykły instrumental, który aż prosi się o oparte na zadziornych riffach i szybkiej perkusji rozwinięcie.

To, co wyróżnia YOG obok doskonałego brzmienia i świeżości, to znakomity wokal, który balansuje pomiędzy skojarzeniami. Na pełnometrażowym doskonale słyszalne były inspiracje tak Plantem, jak również Johnnym Cashem (!) czy Danzingiem, by po chwili zaskoczyć wyższą, zadziorną barwą lub delikatną chrypką. Tutaj jest podobnie. Kawałków może i tym razem mało, ale zrobiono je z tą samą pasją i lekkością. Znakomite retro granie na wysokim, doskonałym poziomie. Ocena: 5/5


2 komentarze: