środa, 10 grudnia 2014

Okładkowe fetysze naczelnego Część III: Black Pyramid

Grafiki Andy'ego Kehoe do takiego retro grania pasują idealnie...
Amerykański Black Pyramid to jedna z wielu grup obracających się w rejonach retro metalu, umiejętnie łącząc wpływy doom metalu, stylistyki lat 70 oraz nowoczesne brzmienie w całość. Do tego każdą ich płytę zdobią bardzo klimatyczne okładki. Nimi, oraz oczywiście muzyce, przyjrzymy się i przysłuchamy w trzeciej odsłonie okładkowych fetyszy naczelnego...

Grupa powstała w 2007 roku w Northampton, Massachusetts w Stanach Zjednoczonych. Obecnie zespół znajduje się w zawieszeniu od 2013 roku, choć podobno na przyszły rok planuje się trasę koncertową. Dotychczas zespół istniał jako power trio, czyli gitara, bas i perkusja. W tych rolach odnaleźli się kolejno:Andy Beresky (także śpiewający, w 2011 roku zastąpiony Darrylem Shepardem, Dave Gein i Clay Neely. Obecnie Shepard i Gein współtworzą także stoner/doomową grupę The Scimitar, która w tym roku wydała debiutancki album zatytułowany "Doomsayer". W ciągu sześciu lat działalności Black Pyramid wydał trzy znakomite płyty studyjne, demówkę i epkę, jedną kompilację, dwa single i trzy splity. Debiutu pod szyldem The Scimitar nie znam (dowiedziałęm się o nim dopiero przy pisaniu tego artykułu), ale mam nadzieję, że jako Black Pyramid nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Przyjrzyjmy się okładkom do trzech płyt studyjnych tegoż i zapoznajmy się z ich wizją retro grania w stylistyce klasycznego doomu z domieszką stoneru.

1. Black Pyramid - Black Pyramid  (2009)


Debiut amerykanów posiada okładkę bardzo pasującą do retro metalowego grania zakorzenionego w doom i stoner, w którym okultyzm, obok klimatu lat 70 jest najważniejszy. Jej autorem jest Michael Finucane, któremu udało się niezwykłą atmosferę zbudować samą okładką. Symetryczna kompozycja, dwugłowe driady/strzygi, czaszki i okultystyczne symbole pod postacią piramid. Do tego barwy: rdzawa czerwień, brązy, złotawy żółty, biel i czerń. Robi wrażenie.

Na albumie zatytułowanym po prostu "Black Pyramid" znalazło się dziewięć kompozycji utrzymanych w nisko strojonych, wolnych doomowych tempach, ale osadzonych na gęstym, ostrym brzmieniu gitar i potężnej odpowiednio garażowej perkusji, co nadaje całości old schoolowego charakteru. Jest krótkie, dwuminutowe intro, jest interludium i siedem rozbudowanych utworów, których długość z reguły przekracza siedem minut. Nie brakuje solówek, ciężkich pasaży i dusznej atmosfery. Niektóre kawałki naprawdę potrafią zniewolić na długi czas, jak choćby "Mirror Messiah", czy fenomenalne wejście w "No Life King", znakomicie wypadają też dwie finałowe kompozycje "The Worm Orobrous" oraz "The Cauldron Born", które dosłownie wgniatają w fotel. Koniecznością jest słuchanie tego materiału na cały regulator, żeby w pełni poczuć wszystkie warstwy.


2. Black Pyramid - II (2012)


Na kolejną płytę kazali czekać trzy lata. Podobnie jak w przypadku debiutu na uwagę zasługuje okładka, wyraźnie nawiązująca do poprzedniej. Przypuszczam, że wykonał ją ten sam grafik co poprzednio, ponieważ tu także została zachowana symetria i charakterystyczna kreska, jak również w tle pojawiają się nimfy/strzygi z debiutu. Na pierwszy plan wysuwa się jednak demoniczny wojownik z sześcioma rękoma i sześcioma mieczami. Ponownie zachwyca też kolorystyka, tym razem postawiono na blade fiolety, róże, niebieski i biel. Nie zabrakło także czaszek i figur geometrycznych. Jednym słowem: klimat!

Na płycie po Zeppelinowsku zatytułowanej "II" ponownie znalazło się dziewięć numerów, z czego aż dwa przekraczają tu czas dziesięciu minut. Na drugim albumie znalazły się także ponownie wokale Beresky'ego, choć w momencie wydania tegoż pod koniec stycznia 2012 roku nie było go już w zespole. Od pierwszego utworu "Endless Agony" słychać polepszenie brzmienia, które jest jeszcze mocniejsze, bardziej intensywne i cięższe. Tym razem też jest znacznie bardziej melodyjnie. W podobnym stonerowym, przebojowym i melodyjnym klimacie jest utrzymany świetny "Mercy's Bane", po którym pojawia się równie udany "Night Queen". Pasaż w tymże jest naprawdę niesamowity, ale to, co pojawia się w kolejnym ponad dwunastominutowym "Dreams of the Dead" jest jednym z najwspanialszych momentów płyty. Nieco wolniejsze tempo, podniosła atmosfera i wgryzające się w mózg riffy robią swoje. Miłym zaskoczeniem jest akustyczne interludium "Interludium" po czym następuje uderzenie w "Sons of Chaos". Szybki jest także instrumentalny "Empty-Handed Insurrection", który wprowadza w "Hidden Kingdom". Ponownie mamy tutaj znakomity pasaż, który fantastycznie wprowadza w ponad piętnastominutowy finał w "Into the Dawn". Mocna i wciągająca, warta uwagi płyta.


3. Black Pyramid - Adversarial (2013)


Trzeci i póki co ostatni album Amerykanów został nagrany z nowym śpiewającym gitarzystą. Jest także znacznie krótszy od poprzedników, bo zamiast około czterdziestu dziewięciu minut i nieco ponad godziny materiał trwa zaledwie trzydzieści osiem minut z sekundami. Nie zmieniło to jednak nic w intensywności i strukturze grania oferowanego przez Black Pyramid. Po raz trzeci płytę zdobi także bardzo udana okładka. Podobnie jak na dwóch poprzednich nie ma tytułu, ani zespołu ani albumu. Sam obraz, który zaskakuje tym razem swoją innością. Tym razem wykonał ją Eli Wood i fantastycznie nawiązał do japońskich grafik. Ognisty demon i japoński wojownik (co ciekawe nie samuraj). Ponownie zadbano także o kolorystykę, gdzie tym razem dominuje czerwień i żółć. Tym razem nie ma symetrii i geometrycznych figur, tylko akcja przypominająca kartę z komiksu. Nie jest tak genialna jak dwie poprzednie, ale i tak robi wrażenie.

Zamiast dziewięciu na płycie znalazło się tylko pięć numerów. Otwierający finalny krążek Black Pyramid jest zarazem najdłuższym, bo prawie dwunastominutowym utworem. "Swing the Scimitar" bo o nim mowa od początku wita nas gęstymi riffami gitary, wolnym i dusznym tempem. Gdzieś z pamięci przychodzą skojarzenia z Reverend Bizarre i Lord Vicar, jednym słowem wyraźnie czerpie się tutaj z klasyki gatunku. Najistotniejszą zmianą jest wokal, cięższy bardziej growlowany, ale rzeczywiście pasujący do muzyki i przesuwający ją w nieco inne, niemal deathowe rejony. Po kolejnym znakomitym instrumentalnym pasażu wskakuje krótki, bo prawie sześciominutowy "Bleed Out", a po nim jeszcze krótszy, bo czterominutowy "Issus". Oba świetne. Ten pierwszy z fantastycznym basem, pochodowym tempem z początku i przebojową szybkością w rozwinięciu (i kilkoma mocniejszymi akcentami przy końcówce). Ten drugi z kolei jest melodyjny, szybki i w dodatku instrumentalny. Solówka z tegoż jest naprawdę dobra, mimo że podobnych słyszało się przecież na pęczki! Na finał zaś dwie ponad ośmiominutowe numery. Pierwszy z nich "Aphelion" jest znacznie łagodniejszy od rozpędzonego poprzednika. Pustynny szlif, kroczące tempo i fantastyczna atmosfera. Ostatni, "Onyx  & Obsidian" przywieść zaś może trochę na myśl progresywno-orientalne wędrówki Iron Maiden z ostatnich płyt. Jest oczywiście ciężej, gęściej, szybciej i naprawdę znakomicie. Szkoda tylko, że w ogólnym rozrachunku jest to płyta mimo wszystko bardzo krótka, a po jej skończeniu chce się więcej i zapewne większość puści ją po prostu jeszcze raz.


1 komentarz:

  1. A wiesz z czym mi sie kojarzy ten potwór z trzeciej okładki? serial "Clone Wars", Sezon 1, Odcinek 10 "Lair of Grievous" - tam też był potwór i jak dla mnie to maja identyczny wyraz... hmmm... pyska ;)

    OdpowiedzUsuń