niedziela, 24 lipca 2022

Jason Richardson - II (2022)

 

Napisał: Jarek Kosznik

To trwało prawie w nieskończoność! Niemalże równo sześć lat kazał czekać swoim fanom amerykański wirtuoz gitary, Jason Richardson na następce debiutanckiej płyty. Wydawało się, że premiera „II” będzie w okolicach przełomu lat 2018/2019. Z czasem przyszła niefortunna dla całej ludzkości pandemia koronawirusa, która być może pomogła muzykowi dokończyć w końcu solowy materiał. W latach 2019/2020 z kolei pojawiło się na serwisie youtube kilka dłuższych zwiastunów muzycznych, zawierających nowe fragmenty.

Podobnie jak przy pierwszej płycie, Jason Richardson miał sporo problemów ze znalezieniem wydawcy płyty, choć tym razem nie wymagało to kampanii crowdfundingowej. Latem 2021 roku na swoim instagramie Richardson zaprezentował setliste „II”, jednakże na pierwszy singiel trzeba było czekać aż do lutego 2022 roku. Debiutancki „I” z bogatą plejadą najznakomitszych gości wywindował poprzeczkę niewyobrażalnie wysoko, jednakże oczekiwania wobec następcy w świecie progresywnego metalu były naprawdę olbrzymie. Jak wypadł „II „ na tle „I”? Jak wygląda i brzmi płyta pod względem kompozycyjnym i technicznym? Czy poziom trudności utworów jeszcze poszedł w górę? Jak wypadli zaproszeni goście i jaki był ich wkład w zgromadzony materiał? Czy rola orkiestracji i syntezatorów w warstwie aranżacyjnej odegrała jeszcze większą role niż na „I”? 

 

Rozpoczęcie płyty już dość mocno zaskakuje słuchacza, ponieważ otwiera ją nagrany i wydany w... 2018 roku (!) "Tendinitis", znany przez fanów muzyka od bardzo dawna. Od samego początku brzmi niczym przedłużenie klimatu i ducha „I” poprzez niebanalne, mroczno – musicalowe wstawki gitary na czystym kanale, klimatyczne sample i orkiestracje, pomieszane z huraganowym wręcz atakiem zabójczo trudnych riffów mogących faktycznie spowodować tytułową kontuzję ręki. Dalej tempo nie zatrzymuje się , i nadchodzą następne fale zabójczych solówek, pomieszane z wyłamującymi kostki „breakdown'ami” i okazjonalnymi wolniejszymi frazami. To prawdopodobnie najtrudniejszy technicznie utwór artysty, a zarazem najbardziej spójny i mocny punkt albumu. Dość nietypowy sposób na rozpoczęcie albumu. Kolejny „Ishimura” jest mocno nachechowany klimatem gier to jest „Final Fantasy” i „Dead Space”, gdzie jeden z okrętów flagowych nazywał się „USG Ishimura”. Po interesującej, melodyjnej solówce, Jason zaczyna grać jeden ze swoich najlepszych riffów w karierze, który jest bardzo intensywny jak i melodyjny, klimat odrobinę przypomina „All That Remains na sterydach”, notabene obecny zespół artysty. Z każda sekundą robi się coraz bardziej dramatycznie, nagle wchodzi wolna melodia która się będzie jeszcze kilkakrotnie powtarzać, i nie ukrywam, że nie przypadła mi ona do gustu, psuje właściwie cały kawałek. W środku mamy niemalże stuprocentowy „ripoff” z utworu Guthrie Govana pod tytułem „Sevens”, i szalony riff w skali durowej mocno w stylu kosmicznej, gwiezdnej aury. Wszystko kończy się riffem z początku i dziwnymi plastikowymi klawiszami grającymi wyżej wspomnianą mdła melodyjkę. Tu był naprawdę wielki potencjał, można było to zrobić lepiej i ciekawiej. 


W „Polyrhythmic Pug” w części mamy do czynienia ze swego rodzaju sklejką z riffów ze starego widea Jasona pod tytułem: „Djent 2020” . Jak nazwa wskazuje mamy tutaj trochę polirytmów czy zmian metrum. Z czasem wszystko rozwija się tworząc pasaże w stylu albumu „Periphery 2”, unisonów Dream Theater czy Guthriego Govana. Aura jest raczej pogodna z pewną domieszką tajemniczości, potem wchodzi początkowy „djentowy” riff. Następny „pOOmbachu” można śmiało nazwać sequelem i kontynuacją utworu „Hos Down ' z „I”, zarówno pod względem długości trwania, jak i pełnej palety gatunków muzycznych i rozmaitych przejść. Także tutaj mamy wiodący riff (jednakże kompletnie inny, taki wesoły, bajkowy – może to odniesienie do Pumby z filmu „Król Lew”?), choć mniej ciekawy niż w „ Hos Down”, który przeplata się kolejno z wolnymi wstawkami, djentowymi połamańcami, zabójczą sekcją jazzową (której nie powstydziłby się Allan Holdsworth) z gościnnym udziałem saksofonisty Saxl'a Rose'a, szalonym shredem i muzyką rodem z automatów do gier w „oldschoolowych” salonach dla graczy. Wszystko kończy się wolnym, dość długim i monotonnym riffem na ośmiostrunowej gitarze, z okazjonalnym szybszymi wstawkami. Szalona podróż bez dwóch zdań. Po nim wchodzi „Sparrow”, skąd spora część utworu została już wcześniej zaprezentowana na snippetach. Niezwykły klimat utworu, do którego powstał teledysk w atmosferze „plemiennego zombie”, jednakże w warstwie muzycznej też czuć ten specyficzny zapach dżungli i kanibali. Pulsująca ciężka gitara, często detunowana z domieszką atonalności w dźwiękach pomieszana z bardzo technicznymi fragmentami świetnie współgra z wiodącym szybszym riffem, będącym swego rodzaju hołdem dla zmarłego Alexei'a Laiho z Children of Bodom. Nie sposób nie wspomnieć o gościnnym udziale amerykańskiej wiolonczelistki pochodzenia chińskiego Tiny Guo , której gra dobrze uzupełnia „Sparrow” . Jeden z ciekawszych utworów na „II”. Chwila wytchnienia objawią się w postaci „Threnody”, atmosferycznego krótkiego przerywnika, będącego swego rodzaju podsumowaniem dotychczasowego klimatu płyty, w postaci delikatnego pianina, ambitnych wstawek w stylu muzyki filmowej z odrobiną mroku gdzie płynnie przechodzi w „Byronius of the 4TH Order”, jeden z bardziej intensywnych momentów na płycie. Piękna, nieco frapująca melodia zagrana wybitnym frazowaniem na tle bardzo połamanych riffów gitary, przechodzi z czasem w lekko neoklasyczną etiudę z interesującymi technicznymi fragmentami i symfoniczną kontynuacją. Całkiem fajne są też późniejsze wstawki w średnim tempie. Znakomity kawałek, tylko czemu taki krótki? 


Obecność kolejnych utworów na drugiej solowej płycie Jasona Richardsona czyli „XIV” i „Behold” wprawiła mnie w osłupienie. Po co wstawiać na album w roku 2022 utwory nagrane wspólnie z zespołem Born of Osiris ponad... 12 lat temu? Co prawda są to wersje zremasterowane, niemniej jedyna różnica to końcówka Behold gdzie główny motyw jest grany na gitarze zamiast na komputerowych syntezatorach jak 12 lata temu, dodano też odrobinę więcej orkiestracji. Są to wybitne, zabójczo melodyjne i techniczne utwory będące vademecum każdego aspirującego, dobrego gitarzysty aż po dzień dzisieiszy, niemniej ich obecność jest tutaj prawdopodobnie „z braku laku” i mocno na siłę. Pewną kontynuacją jest kolejny krótki „Goodbye”, czyli „burza” randomowych dźwięków odwzorowująca przeciążenie systemu przechodzące w dziwne ludzkie głosy i odgłosy poczty głosowej. Totalnie bezsensowny ten przerywnik. Kończący płytę, a zarazem pierwszy singiel z płyty czyli „ Upside Down” jest idealnym przykładem utworu Jasona Richarsona gdyż są tutaj właściwie wszystkie esencjonalne elementy stylu muzyka .Genialny prowadzący riff (który notabene poznałem już ponad 3 – 4 lata temu), bardzo ambitne i przebojowe wersy nacechowane stopniem rozbudowania, zaskakujące piękne solówki na gitarze klasycznej, gościnny udział megagwiazdy Tima Hensona z Polyphii i bardzo pocieszny riff końcowy będący wariacją Zedd „ Addicted to Memory”, ponownie mocno w stylu gier komputerowych. Wszystko kończy się głównym riffem.


Drugi album Jasona Richardsona, chociaż zawiera sporo wybitnych fragmentów jest płytą wyraźnie słabszą jako całość od „I”. Utwory są często zbyt krótkie, nieco powtarzalne chociaż to może kwestia zmiany podejścia do sposobu songwriting'u. Nie licząc utworów sprzed kilku lub nawet kilkunastu lat, których obecność tutaj mocno dziwi, nowe utwory nie sprawiają wrażenia jakby były bardziej złożone kompozycyjnie czy technicznie (poza „pOOmbachu”), czasem sprawiają też wrażenie nieco skleconych „ na siłę” czy wręcz niedokończonych. Ilość gości była niewielka, a poza solówką Tima Hensona ich udział mocno znikomy. Natomiast widać i słychać tutaj dużo bardziej rozbudowaną warstwę orkiestracji i syntezatorów w sferze kompozycji i klimatu co dla mnie osobiście nie ma specjalnie dużego znaczenia. Płyta jest dość krótka (nieco ponad 47 minut), nie rozumiem też zbytnio obecności krótkawych wstawek w formie utworów. Czy Jasonowi zabrakło tutaj trochę czasu i pomysłowości? Jako wielki fan artysty odczuwam pewien niedosyt, niemniej jest to żelazny kandydat do płyty roku, bo materiał na tej płycie i tak jest nieosiągalny dla 99% gitarzystów na świecie. Ten album zasługuje na najwyższą ocenę, choć będzie ona nieco naciągnięta. 

Ocena: Pełnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz