Napisał: Marcin Wójcik
Historia kołem się toczy. Na początku mojej
działalności w LupusUnleashed pisałem o trzeciej płycie Budgie. Gdy nadszedł
czas pożegnania również sięgam po tę muzykę.
Budgie odegrało ważną rolę w moim muzycznym życiu.
Ten zespół jest źródłem wielu inspiracji, emocji i frapujących dźwięków. Mimo,
że złoty okres w historii formacji przypada na lata siedemdziesiąte, to wciąż
broni się poziomem artystycznym, w przeciwieństwie do podobnych, „wąsatych”
kapel.
Debiut Walijczyków przypadł na sam początek siódmej
dekady XX wieku, a ściślej – na rok 1971. Co ciekawe, w tym samym czasie na
światło dzienne wychodzi „Blues” Breakoutu, co jest dowodem na to, jak wielka
przepaść dzieliła wówczas Polskę i Wielką Brytanię. Rodzime zespoły
hard-rockowe pojawiły się bowiem znacznie później. Pierwszy album grupy był
wtedy zbiorem dobrych, świeżych i oryginalnych pomysłów. Był zapisem śmiałej
twórczości, za którą byli wyrzucani z klubów (grali za głośno – sic!). Płytę
wydała wytwórnia MCA, z którą zespół był związany przez długie lata. Niestety,
mimo oryginalności i błyskotliwości Walijczycy nie cieszyli się taką popularnością
jak choćby Led Zeppelin.
Longplay, zatytułowany po prostu „Budgie” zawiera
osiem utworów i trwa łącznie ponad 40 minut. Najciekawszy i najprostszy utwór trwa
zaledwie… minutę. Jednak dwa akordy i słowa „You are everything In my heart”
(jednocześnie tytuł piosenki) wyrażają wszystko. Tu zdecydowanie sprawdziło się
powiedzenie Najprostsze rozwiązania są najlepsze. Na tej samej stronie
umieszczono wielopłaszczyznowy „The Author”, moim zdaniem posiada
najpiękniejszy wstęp z całej twórczości zespołu. Po nim następuje prawdziwa
jazda bez trzymanki. Dzikim riffom gitary wtóruje bas, który jakby nie chciał
oddać za wygraną. Całości dopełniają dość piskliwe, ale treściwe partie gitary
solowej. Za ten instrument do 1978 roku odpowiadał Tony Bourge. Pierwsze
dźwięki, zaś, które otwierają płytę to riff utworu „Guts”, który później został
nagrany na nowo w 2003 roku, w nowym składzie i lekko odświeżonej aranżacji. Na
drugiej stronie gości akustyczne „You And I”. Zamysł podobny jak w przypadku
„You’re everything in my heart”, jednak kompozycja jest bardziej rozbudowana.
Czas pokazał, że od debiutu na każdej kolejnej płycie muzycy umieszczali zawsze
dwie „niezelektryfikowane” piosenki, które balansowały ładunek energetyczny
zawarty na danym krążku. Całość zamyka „Homicidal Suicidal” – kompozycja dość
prosta, momentami ma się wrażenie, że nieco rozwleczona, jednak łatwo
zapamiętywana i z dość enigmatycznym tekstem.
Gdy spojrzy się na „Budgie” przez pryzmat całej
dyskografii zespołu z Cardiff, można zauważyć, że dał on początek pewnej
tradycji. Z biegiem czasu, każda następna płyta była układana według takiego
samego wzoru. Walijczycy nie szukali nowych możliwości poprzez zmianę formy.
Dla nich najważniejsza była treść, która mimo wyważonego rozwoju opierała się
na sprawdzonych patentach. Wyważenie to, być może, nie wpłynęło nie wzrost
popularności grupy, ale dzięki temu kunszt można podziwiać do dziś. Jednym
słowem, dobra sztuka będzie się bronić, nawet jeśli nie była doceniana w swojej
epoce. Brzmi znajomo?
Wcześniejsze teksty o Budgie autorstwa Marcina Wójcika:
oraz jak na razie jedyny mój "Squawk" [red. nacz. - lupus]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz