Druga płyta z Jessem Leachem od czasu jego powrotu w roku dźwięcznym i czwarty z jego udziałem, obiera nieco nieoczekiwanie ścieżkę jakiej Dutkiewicz razem z Leachem podjęli się na jedynej płycie projektu Times Of Grace. O ile poprzedni album "Disarm the Descent" w moim odczuciu był tylko dobry i nie zachwycał, o tyle najnowszy, to istna kopalnia hitów. Śmiało też można stwierdzić, że to jedna z najlepszych płyt tej amerykańskiej formacji...
Słychać to już na samym początku krążka w znakomitym, mocnym otwieraczu zatytułowanym "Alone I Stand". Wynurza się z ciszy powoli, ale kiedy już uderzy to od razu potężną, bardzo mięsistą perkusją i melodyjną gitarą. Jest bardzo solidnie, klimatycznie i bardzo szybko. Jeszcze lepszy jest następujący po nim "Hate By Design". Potężne wejście, ciężki, rwany riff i majestatyczne, czołgowe tempo. Wgniata w fotel i robi doskonałe wrażenie. W "Cut the Loose" choć następuje małe zwolnienie, nie ma miejsca na porzucenie świetnego gęstego klimatu, czy mocniejsze rozwinięcia. Znakomicie wypada bardzo melodyjny "Strength Of The Mind", który jest właściwie gotowym przebojem, wspaniale wkręcającym się w głowę. Akustyczną gitarą zaczyna się "Just Let Go", jednak niechaj nikogo to nie zmyli, chwilę później panowie wytaczają ostre działa - kolejną porcję ciętych, melodyjnych riffów i sążnistą perkusję. Wściekłość nie ustępuje także w "Embrace the Journey... Upraised", który fantastycznie bawi się dusznym, niemal doomowym klimatem na początku, by później zaatakować szybkim tempem. Niespełna trzy minutowy numer siódmy "Quiet Distress" również nawet na chwilę nie myśli o zwolnieniu tempa, choć na początku także słychać akustyczny wstęp.
Połowa płyty za nami, ale nie liczcie, że związku z tym w dalszej części albumu będzie wiało nudą. Nic z tego! "Until the Day" dla odmiany od razu uderza szybkimi riffami, mocną perkusją i kapitalnie wkręcającym się w głowę tempem. Ciało samo po prostu chce się bujać w rytm. Podobne uczucia towarzyszą w kolejnym bardzo dobrym numerze zatytułowanym "It Falls On Me" - melodyjny riff na początek, nieco wolniejsze, bardziej balladowe tempo, a wrażenia nadal znakomite, zwłaszcza z racji delikatnego sięgania po elementy post-metalowe, które fantastycznie zostały skontrastowane z mocarnym utrzymanym w doomowym duchu finale. Killswitch Engage dawno już nie brzmiało tak porywająco i świeżo! Szybko, melodyjnie i trochę jakby w stylu ostatniego Megadeth (z poprawką na ciężar i wokal) jest świetny "The Great Deceit". Miodności panowie! Po nim wtacza się kolejny fantastyczny utwór, nieco wolniejszy ale majestatyczny "We Carry On". Następnie "Ascension", który kończy podstawową wersję płyty i chyba nikogo nie zdziwię, że nadal jest bardzo dobrze. Wolne, duszne niemal doomowe tempo, melodyjne riffy i szybka perkusja nawet na chwilę nie myślą o zanudzaniu słuchacza - kompozycja co rusz zmienia klimat, rozwija się i tylko można mieć zarzut, że końcówka wycisza się.
Warto z tego powodu sięgnąć po wersję rozszerzoną, gdzie czekają jeszcze trzy równie udane kawałki. Najpierw rozpędzony "Reignite" z masywnym rwanym riffem i szybką perkusją. Następnie "Triumph Through Tragedy" który zżera i bije na głowę wszystkie wypociny Soulfly'a z ostatnich lat. Blackowe growle w tle, rwane ciężkie riffy, melodyjne kontrasty w tle i mocna, pędząca marszowa perkusja. Znakomicie wypada także "Loyalty" oparty na dwóch uzupełniających się fragmentach: doomowej, surowej sieczce i melodyjnych rozwinięciach i wreszcie krótkiemu, akustycznemu zakończeniu.
Killswitch Engage powróciło w wielkim stylu. Jesse Leach, Adam Dutkiewicz i reszta zespołu są w znakomitej formie i to nie tylko kompozycyjnej. To taka płyta, która od początku do końca kopie dupsko, napełnia energią i doskonałym humorem, choć paradoksalnie nie ma co doszukiwać się tutaj czegokolwiek nowego. Siłą tego albumu jest jego mocne, świeże brzmienie, kontynuujące to zapamiętane z Times Of Grace. Śmiało można też powiedzieć, że Killswitch Engage przypomina feniksa z okładki, który odradzając się z popiołów wciąż na nowo musi walczyć z duszącymi go wężami. Uderzyli najmocniejszym i najciekawszym albumem od dłuższego czasu, który swobodnie może stawać z konkurencją nie tylko w kategorii metalcore'u, ale także solidnego, melodyjnego metalu. Dutkiewiczowi i ekipie nalezą się gromkie brawa, które mam nadzieję zachęcą do tego, by tej ścieżki nie porzucać. Ocena: 9/10
Połowa płyty za nami, ale nie liczcie, że związku z tym w dalszej części albumu będzie wiało nudą. Nic z tego! "Until the Day" dla odmiany od razu uderza szybkimi riffami, mocną perkusją i kapitalnie wkręcającym się w głowę tempem. Ciało samo po prostu chce się bujać w rytm. Podobne uczucia towarzyszą w kolejnym bardzo dobrym numerze zatytułowanym "It Falls On Me" - melodyjny riff na początek, nieco wolniejsze, bardziej balladowe tempo, a wrażenia nadal znakomite, zwłaszcza z racji delikatnego sięgania po elementy post-metalowe, które fantastycznie zostały skontrastowane z mocarnym utrzymanym w doomowym duchu finale. Killswitch Engage dawno już nie brzmiało tak porywająco i świeżo! Szybko, melodyjnie i trochę jakby w stylu ostatniego Megadeth (z poprawką na ciężar i wokal) jest świetny "The Great Deceit". Miodności panowie! Po nim wtacza się kolejny fantastyczny utwór, nieco wolniejszy ale majestatyczny "We Carry On". Następnie "Ascension", który kończy podstawową wersję płyty i chyba nikogo nie zdziwię, że nadal jest bardzo dobrze. Wolne, duszne niemal doomowe tempo, melodyjne riffy i szybka perkusja nawet na chwilę nie myślą o zanudzaniu słuchacza - kompozycja co rusz zmienia klimat, rozwija się i tylko można mieć zarzut, że końcówka wycisza się.
Warto z tego powodu sięgnąć po wersję rozszerzoną, gdzie czekają jeszcze trzy równie udane kawałki. Najpierw rozpędzony "Reignite" z masywnym rwanym riffem i szybką perkusją. Następnie "Triumph Through Tragedy" który zżera i bije na głowę wszystkie wypociny Soulfly'a z ostatnich lat. Blackowe growle w tle, rwane ciężkie riffy, melodyjne kontrasty w tle i mocna, pędząca marszowa perkusja. Znakomicie wypada także "Loyalty" oparty na dwóch uzupełniających się fragmentach: doomowej, surowej sieczce i melodyjnych rozwinięciach i wreszcie krótkiemu, akustycznemu zakończeniu.
Killswitch Engage powróciło w wielkim stylu. Jesse Leach, Adam Dutkiewicz i reszta zespołu są w znakomitej formie i to nie tylko kompozycyjnej. To taka płyta, która od początku do końca kopie dupsko, napełnia energią i doskonałym humorem, choć paradoksalnie nie ma co doszukiwać się tutaj czegokolwiek nowego. Siłą tego albumu jest jego mocne, świeże brzmienie, kontynuujące to zapamiętane z Times Of Grace. Śmiało można też powiedzieć, że Killswitch Engage przypomina feniksa z okładki, który odradzając się z popiołów wciąż na nowo musi walczyć z duszącymi go wężami. Uderzyli najmocniejszym i najciekawszym albumem od dłuższego czasu, który swobodnie może stawać z konkurencją nie tylko w kategorii metalcore'u, ale także solidnego, melodyjnego metalu. Dutkiewiczowi i ekipie nalezą się gromkie brawa, które mam nadzieję zachęcą do tego, by tej ścieżki nie porzucać. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz