czwartek, 28 kwietnia 2016

Pod LUpą - Prąd różany/Prąd niestały (2)


Skoro opadł już nieco bitewny kurz to porozmawiajmy o ostatnim muzycznym temacie numer jeden. Mam tutaj na myśli AC n' Roses, znaczy Axl/DC. Odłóżmy jednak nieśmieszne suchary na bok. Trzeba przyznać, że jest to coś, czego nie przewidziałby nawet wróżbita Maciej. Pomimo plotek i spekulacji już wcześniej nikt nie brał na poważnie informacji o zastąpieniu Briana Johnsona przez wokalistę spod znaku gnatów i róż. 

Redaktor Chamera tak właśnie zaczął pierwszą część jednej z dwóch nowych odsłon felietonów, które będą pojawiać się na naszych łamach. Należy się Wam jednak kilka słów wyjaśnienia - felietony będą się pojawiać pod dwoma szyldami, gdzie "LUpa" oznacza felieton jednego redaktora na dany temat, a "Pod LUpą" felieton wszystkich redaktorów na dany temat w formie jedno lub dwu (a z czasem może i więcej) częściowego tekstu zależnie od długości wypowiedzi. W każdej z nich oczekujcie palących spraw, kontrowersji, polemik i kontr. 

Jesteście zatem gotowi, na konfrontację z moją opinią o obecnym statusie rock'n'rollowych Australijczyków? 

Jak słusznie zauważył redaktor Chamera tego nie przewidziałby nawet wróżbita Maciej. Nie spodziewał się tego chyba również żaden fan obu grup, a zwłaszcza AC/DC. Bawiły mnie spekulacje i rozważania, że Axl Rose jest w ogóle brany pod uwagę - do czasu, gdy stało się to faktem. Oczywistym, jasnym jak słońce i zaklepanym przez samego Angusa Younga. Decyzja ta jest nie tylko jego świadomym wyborem, ale także śmiało można powiedzieć policzkiem dla fanów obu grup. Wielbiciele Guns n' Roses takich policzków w ostatnim czasie dostali co najmniej kilka, a to z racji wyczekiwania na słaby album "Chinese Democracy" w składzie, który nie miał niemal nic wspólnego z dawnym legendarnym zespołem, a następnie z faktu niedawnego powrotu do grupy Slasha oraz McKagana. Oczywiście wielu chciało, żeby Slash znów z nimi zagrał, ale to też jest policzek. Próba przywrócenia do życia trupa, które lata świetności ma za sobą. Dziwię się też samemu Slashowi, który przecież znakomicie radził sobie ze swoim zespołem Myles Kennedy and The Conspirators z którym to wydał dwie bardzo dobre płyty. Tak, jest to kwestia kasy i pewnych dawnych sentymentów. Wciąż jednak rodzi się pytanie podstawowe: po co?

Swoje policzki zebrali też fani słynnego hard rockowego AC/DC. Australijskie pioruny jak wszyscy mieli swoje wzloty i upadki, a ostatnie lata to bardziej odcinanie kuponów od dawnej świetności niż tworzenie czegokolwiek nowego. Angus Young, jedyny obecnie stały członek grupy od początku istnienia zespołu dalej lubuje się w szkolnych mundurkach, a nowa płyta "Rock Or Bust" sprzed dwóch lat nie porywała - uwierzycie, że do dziś nie przesłuchałem jej w całości? Głośno było w ciągu ostatnich dwóch lat o nich z powodu odejścia z zespołu Malcolma Younga z powodów zdrowotnych, z powodu problemów z prawem i narkotykami wieloletniego perkusisty Phila Rudda, który swoim solowym krążkiem również nie zachwycił (i również jak dotąd nie zdecydowałem się przesłuchać całości). Najnowszy policzek wymierzony fanom tej grupy to oczywiście odejście Briana Johnsona, najsłynniejszego obok Bona Scotta wokalisty tej formacji, bez którego trudno wyobrazić sobie sens istnienia AC/DC. Charyzmatyczna postawa, charakterystyczny wygląd i chropawy głos, który rozsławił ich na cały świecie jest przecież nie do podrobienia, nie do pomylenia i nie do zastąpienia. A jednak... Oświadczenie muzyka o problemach ze słuchem i zrezygnowanie z koncertowania przyczyniło się do powstania fuzji o której nie myślał nikt. Przyczyniła się do powstania czegoś w rodzaju fuzji dwóch zespołów, które wspominane już lata świetności mają dawno za sobą, poruszają się po troszkę innych rejonach rocka, a ich fani niekoniecznie muszą lubić się z wzajemnością.


Mało kto pamięta, że pierwszym wokalistą AC/DC był Dave Evans, którego szybko zastąpił tragicznie zmarły Bon Scott. Z nim wydano jedynie dwa pierwsze single "Can I Sit Next To You, Girl" oraz "Rockin' In The Parlour". W marcu tego roku wokalista wyraził chęć powrotu do zespołu, co wcale nie byłoby głupim krokiem, ale jego kandydatura nawet nie była brana pod uwagę przez Younga. Padały różne propozycje, równie szalone jak ta która stała się faktem, ale jedna z nich była interesująca - rozważano udział Mylesa Kennedy'ego znanego z Alter Bridge i oczywiście wspomnianych już dwóch płyt zrealizowanych ze Slashem. Szybko się jednak okazało, że tak się nie stanie. Wybrano Axla. Człowieka, który już od dawna nie potrafi śpiewać, nie wygląda jak kiedyś i podobnie jak większość starych wyjadaczy rocka żyje przeszłością. Do tego jeszcze na odbywającej się trasie ze swoim macierzystym zespołem występuje siedząc z boku sceny ze złamaną nogą. To akurat nie powinno dziwić, bo to oznaka szacunku dla fanów, podobnie przecież nie tak dawno postąpił David Grohl podczas występów Foo Fighters. Tu jednak chodzi o całokształt. Axl zaprosił na jeden z koncertów Angusa Younga i wspólnie wykonali jeden z kawałków AC/DC - jak słusznie zauważył redaktor Chamera, o dziwo wyszło wcale nie najgorzej. Jednak przyznać musicie, że to jednak nie to. Zupełnie inny styl, brak tej chrypki, wysokie rejestry, które kompletnie mu już nie wychodzą, czy braku w tym wypadku własnego pomysłu. Jak już powiedziałem Johnsona nie da się tak po prost zastąpić, a już na pewno naśladować. Taki Myles Kennedy mógłby jednak zrobić to godnie, może nawet tchnąć odrobinę świeżości w tę grupę. Z kolei powrót Dave'a Evansa byłby pięknym zatoczeniem historii i być może nawet zakończeniem kariery AC/DC. Nikt bowiem chyba nie oczekuje, że będą dalej grali - częstotliwość wydawania płyt w ostatnim czasie spadła, a Johnson mógłby jedynie występować studyjne. Nie obraziłbym się jednak na ostatnią płytę nagraną z dwoma wokalistami - Johnsonem i Evansem.

W roli wokalisty Australijskiej grupy widziałbym też jeszcze jednego wokalistę, którego nikt nie brał pod uwagę, a mianowicie Steve'a Grimmetta. Niektórzy mogą go kojarzyć z płyty "In Search Of Sanity" Onslaught czy trzech albumów wydanych z Grim Reaper, który od jakiegoś czasu zapowiada nowy album, oczywiście z Grimmetem przy mikrofonie. Ten brytyjski wokalista choć także nie pierwszej młodości wciąż jest w znakomitej formie, również ma charakterystyczny i dość chropawy głos, a przy tym dalej całkiem nieźle radzi sobie z wyższymi rejestrami. Na "In Search Of Sanity" usłyszeć można zresztą udaną interpretację "Let There Be Rock" piorunów w jego wykonaniu. Nie musiałby udawać, że jest Brianem, ani wysilać się jak Axl, mógłby być sobą i godnie zastąpić tego którego kojarzymy z AC/DC i kojarzyć (razem ze Scottem) będziemy do końca życia.


Chichot historii - tak można by podsumować w dwóch słowach opisywaną sytuację. Pewnie jak większość fanów obu grup, ja czuję jedynie niesmak, a nie zainteresowanie. Pozwolę sobie dodać, że choć nigdy nie byłem wielkim wielbicielem obu zespołów, to darzę oba sporym sentymentem i szacunkiem. Płyty Gunsów ze Slashem wciąż potrafią porwać, a twórczość Australijskich piorunów jest znana chyba każdemu, osobiście sam się na nich (jak na kilku innych starych i uznanych grupach) wychowałem i wciąż lubię do ich nagrań wracać - a kto wie może znajdę czas, by ruszyć ostatnią płytę (włączając w to również "Head Shot" Rudda). Grzegorz Markowski, wokalista polskiej formacji Perfect, śpiewał swego czasu, że "trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym/wśród tandety lśniąc jak diament". Kompletnie abstrahując, że nasz zespół zdecydowanie nic nie robi sobie z własnych słów i także odcina kupony od dawnej świetności, doskonale łączy się to zarówno z Guns n'Roses i AC/DC. Oba zespoły są zasłużone i swoje miejsce w historii rocka mają od dawna zapewnione, nie muszą niczego udowadniać, ani silić się na występy, które coraz bardziej przypominają zjazd emerytów. Zostali zapamiętani, a jeśli chcemy krzewić zainteresowanie wśród młodszego pokolenia są na to inne sposoby - i nie mam na myśli tylko reedycji płyt z odpowiednią reklamą na miarę czasów w jakich żyjemy, ale także puszczanie ich utworów, mówienie o nich i szukanie wspólnego mianownika z tym, co interesuje współczesną młodzież, bo nasi rodzice i my sami na pewno pamiętać o nich będziemy. Kwestia tylko taka, że wolałbym zapamiętać oba jako "niepokonane", a nie jako tetryków z balkonikami i kroplówkami podłączonymi do instrumentów. Bo na to szkoda nie tylko całego zachodu i czasu, ale zarówno róż, jak i prądu.
[fragment wstępu ŁCh, tekst naczelny]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz