... w czasie deszczu i po nim...
Debiutancki, pełnometrażowy album Brytyjczyków z Warmrain to dwupłytowy koncept album, którą wokalista Leon Russell oparł o prawdziwą historię, którą każdy z nas doświadczył przynajmniej raz w życiu. Jako ludzie, dzielimy ze sobą uniwersalne doświadczenie łamiącej serce straty i w ich następstwie próbujemy odkryć mechanizmy, które dadzą nam siłę, by odbudować siebie samych i nasze życie. - mówi Russell. Podobna tematyka zdominowała dwa ostatnie albumy Lunatic Soul, solowego projektu wokalisty i basisty naszego rodzimego Riverside, jak również ostatni album tego zespołu, ale okazuje się, że to jedna z tych historii, którą można opowiadać na wiele sposobów i ciągle od nowa. Na płycie Warmrain podmiot liryczny prowadzi dziennik, w którym dokumentuje myśli i odczucia, które towarzyszą mu w trakcie procesu żałoby i odnowy, a czternaście (piętnaście licząc z pełną siedmiominutową wersją "Here Comes The Rain Again) stanowi jedynie wycinek tych zapisków. Uniwersalność opowieści została pomyślana na szerokim planie i
nie jest opowiadana jedynie przez słowa i muzykę, ale także obrazy
filmowe, fotografie, ilustracje i infografiki, które większości można znaleźć na stronach związanych z zespołem, w tym również w mediach społecznościowych. Nie ma na świecie osoby, która nie wie, jakim uczuciem jest doświadczenie straty - dodaje Russell - Postrzegam album jako uzdrawiający środek, z którym ludzie mogą się utożsamiać i nie czuć, że są w tym procesie samotni.
Intrygująco jest już w kwestii pomyślenia jak ułożono poszczególne numery na płytach - dysk pierwszy nosi podtytuł "The man remembers the boy" ("Mężczyzna pamięta/wspomina chłopca"), a dysk drugi "The boy rescues the man" ("Chłopiec ratuje mężczyznę"). Następnie utwory ułożone są według klucza w postaci pięciokolorowych łezek, czy też raczej kropel deszczu. Każdy należy do białych kropel zatytułowanych tak jak płyta - "Back above the clouds" ("Powracając do chmur/między chmury"); trzy pierwsze na każdej z nich należą do ciemnobrązowej/pomarańczowej kropli zatytułowanej "Disturbed by loss/acceptance of loss" ("Zakłócenie poprzez stratę/akceptacja straty"); kolejne cztery (pięć na pierwszej płycie) należą do jasnobrązowej/żółtawej kropli zatytułowanej "Unification of self" ("Zjednoczenie samoświadomości"); a następnie na pierwszej każdy spina się szarą kroplą pod tytułem "The man remembers of boy", a na drugiej kroplą łososiową pod tytułem "The boy rescues the man". Z kolei w książeczce poszczególne tytuły utworów (z wyjątkiem bonusowego coveru Eurythmics na pierwszej płycie) ukryte są pod kolejnymi datami odpowiadającymi wpisom ze wspomnianego dziennika. W lirykach powtarzają się też niektóre sformułowania, a do poszczególnych kwestii na stronie grupy można znaleźć bardzo ciekawe wykresy pokazujące jakie procesy w danym momencie zachodzą w ludzkim mózgu, dotyczące przepływu sfer i ich wpływu na naszą świadomość, przepływu energii psychokinetycznej czy cyklu strzałkowego "wyobraźnia-intuicja-czas". Zostańmy jednak przy samych dźwiękach i słowach, bo przypuszczam, że gdybym chciał dokładnie przeanalizować każdy z tych aspektów i ustawić go w porządku poznawczym płyty musiałbym napisać znacznie obszerniejszy tekst, a przyznam, że o ile dla mnie byłoby to bardzo ciekawe, to nie wiem czy dla wszystkich byłaby to jednakowo interesująca analiza - a może się mylę i chcielibyście coś takiego przeczytać?*
I. The man remembers the boy
Fading Star (Friday 13th)
Mocny, trochę Pink Floydowy początek, ale przepięknie przepleciony post-rockowymi naleciałościami, które można by rzec wyrosły przecież z grania tej legendarnej grupy. Lekkie, niepokojące z początku, a następnie kapitalnie kontrastowane ostrzejszą melodią gitary, które... skojarzyło mi się z naszym rodzimym Lion Shepherd (orientalne motywy także słyszalne w solówce w połowie numeru). Do tego świetny, bardzo przejmujący tekst o przemijaniu tych, których kochamy i podziwiamy.
Absent Friends (Thursday 9th)
Znany już niektórym z debiutanckiej pierwszej epki pod tym samym tytułem, kontynuujący temat braku w naszym życiu osób, które kiedyś z nami były. W tym zestawieniu jest jeszcze piękniej i chyba jeszcze bardziej wypełnione emocjami. Piękne.
Running Out of Time (Monday 27th)
Tykanie zegara zostaje po chwili uzupełnione lirycznym, deszczowym wejściem akustycznej gitary o lekkiej, nieco kołysankowej melodii. Ponownie słychać tu delikatne nawiązania do Pink Floyd, lecz są one na tyle subtelne, że absolutnie nie przeszkadzają. Cudny numer o pogodzeniu się z tym, że odchodzimy i stajemy się wiecznością.
Alone in Silent Harmony (Sunday 28th)
Utwór w znacznej mierze instrumentalny, bo tym razem jest tylko jedna linijka liryków. Lekkość akustycznego tła przepięknie jest kontrastowana tutaj niemal Gilmourowską, ostrzejszą partią gitary, a całość zdaje się stopniowo narastać i nieznacznie przyspieszać, podkreślać zegarowe tykania z poprzedniego numeru, ale rozkładając je na instrumentach. Wielu z Was zapewne uśmiechnie się też na słowa, które w nim padają: Zaczyna do mnie to wracać/Jako dziecko potrafiłem latać Wskażcie mi bowiem choć jedno dziecko, które tego nie potrafi?
I Should be Seeing Stars By Now (Wednesday 11th)
Płynne przejście do kolejnego akustycznego wstępu, pięknie połączonego z dźwiękiem przelatującego samolotu od którego zaczynają panowie grać odrobinę szybciej nie zapominając jednak o liryźmie czy lekko orientalnych zagraniach. Tu znów może się kłaniać Pink Floyd czy solowe dokonania Stevena Wilsona, ale znów są one bardzo subtelne.
New Dawn (Monday 1st)
Deszczowo, także ze względu na dźwięki padających kropel, bardzo spokojne i liryczne akordy gitary mające w sobie coś kojącego, ale i niepokojącego zarazem. Później, panowie rozwijają utwór wejściem lekko sunącej, bardzo wyważonej perkusji. Fantastycznie łączy się to z tekstem, w którym bohater liryczny doznaje oczyszczenia i pełnego zrozumienia swojej sytuacji, coraz bardziej godząc się ze swoim życiem. Deszcz przyszedł bez szumu i wymazał moje błędy/Deszcz przyszedł bez szumu i zmył je całkowicie
Metamorphosis (Saturday 3rd)
Jeszcze wolniejszy, jeszcze bardziej liryczny, opierający się na wyciszeniu, głosie Russella i akustycznej gitarze. Urocze.
Here Comes The Rain Again
Dłuższa wersja świetnej wersji coveru Eurythmics, która robi tak samo dobre wrażenie jak ta edytowana z drugiej epki Warmrain, poprzedzającej i uzupełniającej pełny album. Idealny przykład jak należy robić covery, a do tego jakże kapitalnie uzupełnia się on z materiałem pierwszego dysku!
II. The boy rescues the man
A Hundred Miles Away (Tuesday 30th)
Ósmy numer na albumie, nie licząc coveru i pierwszy na drugim dysku, w którym stylistyka robi się jeszcze bardziej oniryczna, lekka i ujmująca za serducho przecudnie ujętą dziecięcą niewinnością, która w każdym kolejnym utworze zostanie jeszcze bardziej podkreślona i rozwinięta. Delikatniejsza, bardziej słoneczna, ale wciąż smutna melodia gitary i przecudna atmosfera kojarząca się brzmieniem już nawet nie z Pink Floyd, a coraz wyraźniej ze Stevenem Wilsonem, zwłaszcza z Blackfield i świetnie skontrastowane ostrzejszym rozwinięciem o nieco alternatywnym zacięciu. Piękne.
Live the Dream (Thursday 19th)
Rozwijanie klimatu poprzednika, ponownie z echami późnego Pink Floyd, ale i mnóstwem Wilsonowych naleciałości, których nie powstydziliby się także panowie z The Pineapple Thief. Jest lekko, onirycznie, ale nie usypiająco. Po prostu urzekająco - spróbujcie przy tym utworze zamknąć oczy, zapewniam, że będzie jeszcze cudniej!
Free Now (Monday 25th)
Czy można zagrać jeszcze piękniej i z jeszcze większą lekkością? Otóż można, a ten numer to najlepszy na to dowód. Ponownie trochę wyrwany z Pink Floydowwej, Gilmourowskiej stylistyki, ale z takim szacunkiem i swobodą, że w ogóle ta wyraźna inspiracja nie przeszkadza, a momentami nawet może się on kojarzyć z tegorocznym albumem Lion Shepherd, choć nawet na moment panowie nie grają tutaj ostro, nie ma też orientalnych elementów. Fantastyczne!
Flying Dreams (Saturday 14th)
Pozostajemy w kołyszących dźwiękach akustycznej gitary o lirycznej, wietrznej melodii. Emocje nadal są tutaj bardzo wyważone, ale zarazem intensywne i pięknie balansowane odrobinę mocniejszym finałem, który nabiera mocy, ale nawet na moment nie korzystającym z ostrych tonów, których wcale tutaj nie brakuje. Kołysanie i unoszenie w powietrzu gwarantowane.
Absent Friends - reprise (Sunday 3rd)
Przepiękne powtórzenie pożegnania z przyjaciółmi, ale tym razem już w pełnym pogodzeniu i z uśmiechem wspomnień. Wietrzne, delikatne i niespieszne, zdecydowanie łapiące za serducho. Nie czuli są Ci, którzy choć raz nie uronią przy tym utworze swojej łzy.
Luminous Star (Friday 31st)
Nieco tylko mocniejszy, bo o wyraźniej zaakcentowanej gitarze, świetnej łkającej solówce i intensywniejszym brzmieniu perkusji, która na tej części albumu bardziej stanowi tło, wreszcie kapitalnym pełnym rozwinięciem na zakończenie. Bliskie będą tu skojarzenia zarówno z tą lżejszą stroną muzyki Wilsona, czy z Blackfield, jak również ponownie naszym rodzimym Lion Shepherd czy nawet Riverside - nie powstydziliby się takich utworów, zwłaszcza, że Russell niemal brzmi tutaj jak Mariusz Duda na dwóch ostatnich albumach swojej macierzystej grupy. Wspaniałe i urzekające.
Equilibrium (Wednesday 8th)
Starszy pan znalazł spokój i przypomniawszy sobie jakim był chłopcem śmieje się do siebie i w pełni oddaje w objęcia tego, co nadejdzie mogąc znów latać pośród swoich marzeń i myśli o spokojniejszym i prostszym życiu. Czy nie ma w tej historii czegoś ze tej, o podstarzałym Piotrusiu Panie? Niechaj moje stopy pozostaną na ziemi, lecz memu umysłowi pozwólcie zostać pośród chmur - śpiewa Russell w jedynej linijce w zasadzie instrumentalnym finale, który kontynuuje brzmieniowo intensywniejsze granie poprzednika, ale i spaja klamrą wszystkie fragmenty, długim pasażem znów przywołując post-rockowe pejzaże, rozbudowując poszczególne wątki i kończąc w w przepięknym narastaniu prowadzącym do nowej, jeszcze piękniejszej historii, choć na razie musi wystarczyć puszczenie którejś, a najlepiej obu, z płyt jeszcze raz.
Konstrukcja tej płyty jest niesamowita, bardziej nawet pod względem treści i łączących się ze sobą liryków, aniżeli samej muzyki, która owszem jest piękna i nastawiona na emocje, uzupełniając je i budując oniryczną, lekką atmosferę o wyraźnie oczyszczających cechach. Tu nie ma miejsca na szarże, ostre galopady, bo panowie stawiają na stonowane granie bliskie najspokojniejszym momentom znanym z twórczości Pink Floyd, Davida Gilmoura czy Stevena Wilsona, rozwijając je jednak na swój sposób, wrażliwie i z czułością, ogromnym szacunkiem. Warmrain na tej płycie jest rześki, oczyszczający i ciepły niczym właśnie letni deszcz, choć niektórych duża ilość łagodnego, sennego i onirycznego grania może troszkę przestraszyć, bo na tych nieco ponad stu minutach całego materiału na próżno szukać popisów czy ostrych dźwięków, choć mam nadzieję, że i na nie przyjdzie czas na kolejnych albumach, które jeszcze mocniej odejdą od uroczego nawiązywania, a jeszcze bardziej zaznaczą własną tożsamość grupy, której tutaj nie brakuje, ale miejscami może nieco przytłoczyć. To płyta nie tylko dla poszukujących ukojenia duszy, wrażliwców czy potrzebujących dalszego ciągu Pink Floydowych brzmień, ale także dla wszystkich, którzy cenią emocjonalną i ładną muzykę, w której odkopywanie kolejnych znaczeń i sensów jest dodatkowym atutem.
Intrygująco jest już w kwestii pomyślenia jak ułożono poszczególne numery na płytach - dysk pierwszy nosi podtytuł "The man remembers the boy" ("Mężczyzna pamięta/wspomina chłopca"), a dysk drugi "The boy rescues the man" ("Chłopiec ratuje mężczyznę"). Następnie utwory ułożone są według klucza w postaci pięciokolorowych łezek, czy też raczej kropel deszczu. Każdy należy do białych kropel zatytułowanych tak jak płyta - "Back above the clouds" ("Powracając do chmur/między chmury"); trzy pierwsze na każdej z nich należą do ciemnobrązowej/pomarańczowej kropli zatytułowanej "Disturbed by loss/acceptance of loss" ("Zakłócenie poprzez stratę/akceptacja straty"); kolejne cztery (pięć na pierwszej płycie) należą do jasnobrązowej/żółtawej kropli zatytułowanej "Unification of self" ("Zjednoczenie samoświadomości"); a następnie na pierwszej każdy spina się szarą kroplą pod tytułem "The man remembers of boy", a na drugiej kroplą łososiową pod tytułem "The boy rescues the man". Z kolei w książeczce poszczególne tytuły utworów (z wyjątkiem bonusowego coveru Eurythmics na pierwszej płycie) ukryte są pod kolejnymi datami odpowiadającymi wpisom ze wspomnianego dziennika. W lirykach powtarzają się też niektóre sformułowania, a do poszczególnych kwestii na stronie grupy można znaleźć bardzo ciekawe wykresy pokazujące jakie procesy w danym momencie zachodzą w ludzkim mózgu, dotyczące przepływu sfer i ich wpływu na naszą świadomość, przepływu energii psychokinetycznej czy cyklu strzałkowego "wyobraźnia-intuicja-czas". Zostańmy jednak przy samych dźwiękach i słowach, bo przypuszczam, że gdybym chciał dokładnie przeanalizować każdy z tych aspektów i ustawić go w porządku poznawczym płyty musiałbym napisać znacznie obszerniejszy tekst, a przyznam, że o ile dla mnie byłoby to bardzo ciekawe, to nie wiem czy dla wszystkich byłaby to jednakowo interesująca analiza - a może się mylę i chcielibyście coś takiego przeczytać?*
I. The man remembers the boy
Fading Star (Friday 13th)
Mocny, trochę Pink Floydowy początek, ale przepięknie przepleciony post-rockowymi naleciałościami, które można by rzec wyrosły przecież z grania tej legendarnej grupy. Lekkie, niepokojące z początku, a następnie kapitalnie kontrastowane ostrzejszą melodią gitary, które... skojarzyło mi się z naszym rodzimym Lion Shepherd (orientalne motywy także słyszalne w solówce w połowie numeru). Do tego świetny, bardzo przejmujący tekst o przemijaniu tych, których kochamy i podziwiamy.
Absent Friends (Thursday 9th)
Znany już niektórym z debiutanckiej pierwszej epki pod tym samym tytułem, kontynuujący temat braku w naszym życiu osób, które kiedyś z nami były. W tym zestawieniu jest jeszcze piękniej i chyba jeszcze bardziej wypełnione emocjami. Piękne.
Running Out of Time (Monday 27th)
Tykanie zegara zostaje po chwili uzupełnione lirycznym, deszczowym wejściem akustycznej gitary o lekkiej, nieco kołysankowej melodii. Ponownie słychać tu delikatne nawiązania do Pink Floyd, lecz są one na tyle subtelne, że absolutnie nie przeszkadzają. Cudny numer o pogodzeniu się z tym, że odchodzimy i stajemy się wiecznością.
Alone in Silent Harmony (Sunday 28th)
Utwór w znacznej mierze instrumentalny, bo tym razem jest tylko jedna linijka liryków. Lekkość akustycznego tła przepięknie jest kontrastowana tutaj niemal Gilmourowską, ostrzejszą partią gitary, a całość zdaje się stopniowo narastać i nieznacznie przyspieszać, podkreślać zegarowe tykania z poprzedniego numeru, ale rozkładając je na instrumentach. Wielu z Was zapewne uśmiechnie się też na słowa, które w nim padają: Zaczyna do mnie to wracać/Jako dziecko potrafiłem latać Wskażcie mi bowiem choć jedno dziecko, które tego nie potrafi?
I Should be Seeing Stars By Now (Wednesday 11th)
Płynne przejście do kolejnego akustycznego wstępu, pięknie połączonego z dźwiękiem przelatującego samolotu od którego zaczynają panowie grać odrobinę szybciej nie zapominając jednak o liryźmie czy lekko orientalnych zagraniach. Tu znów może się kłaniać Pink Floyd czy solowe dokonania Stevena Wilsona, ale znów są one bardzo subtelne.
New Dawn (Monday 1st)
Deszczowo, także ze względu na dźwięki padających kropel, bardzo spokojne i liryczne akordy gitary mające w sobie coś kojącego, ale i niepokojącego zarazem. Później, panowie rozwijają utwór wejściem lekko sunącej, bardzo wyważonej perkusji. Fantastycznie łączy się to z tekstem, w którym bohater liryczny doznaje oczyszczenia i pełnego zrozumienia swojej sytuacji, coraz bardziej godząc się ze swoim życiem. Deszcz przyszedł bez szumu i wymazał moje błędy/Deszcz przyszedł bez szumu i zmył je całkowicie
Metamorphosis (Saturday 3rd)
Jeszcze wolniejszy, jeszcze bardziej liryczny, opierający się na wyciszeniu, głosie Russella i akustycznej gitarze. Urocze.
Here Comes The Rain Again
Dłuższa wersja świetnej wersji coveru Eurythmics, która robi tak samo dobre wrażenie jak ta edytowana z drugiej epki Warmrain, poprzedzającej i uzupełniającej pełny album. Idealny przykład jak należy robić covery, a do tego jakże kapitalnie uzupełnia się on z materiałem pierwszego dysku!
II. The boy rescues the man
A Hundred Miles Away (Tuesday 30th)
Ósmy numer na albumie, nie licząc coveru i pierwszy na drugim dysku, w którym stylistyka robi się jeszcze bardziej oniryczna, lekka i ujmująca za serducho przecudnie ujętą dziecięcą niewinnością, która w każdym kolejnym utworze zostanie jeszcze bardziej podkreślona i rozwinięta. Delikatniejsza, bardziej słoneczna, ale wciąż smutna melodia gitary i przecudna atmosfera kojarząca się brzmieniem już nawet nie z Pink Floyd, a coraz wyraźniej ze Stevenem Wilsonem, zwłaszcza z Blackfield i świetnie skontrastowane ostrzejszym rozwinięciem o nieco alternatywnym zacięciu. Piękne.
Live the Dream (Thursday 19th)
Rozwijanie klimatu poprzednika, ponownie z echami późnego Pink Floyd, ale i mnóstwem Wilsonowych naleciałości, których nie powstydziliby się także panowie z The Pineapple Thief. Jest lekko, onirycznie, ale nie usypiająco. Po prostu urzekająco - spróbujcie przy tym utworze zamknąć oczy, zapewniam, że będzie jeszcze cudniej!
Free Now (Monday 25th)
Czy można zagrać jeszcze piękniej i z jeszcze większą lekkością? Otóż można, a ten numer to najlepszy na to dowód. Ponownie trochę wyrwany z Pink Floydowwej, Gilmourowskiej stylistyki, ale z takim szacunkiem i swobodą, że w ogóle ta wyraźna inspiracja nie przeszkadza, a momentami nawet może się on kojarzyć z tegorocznym albumem Lion Shepherd, choć nawet na moment panowie nie grają tutaj ostro, nie ma też orientalnych elementów. Fantastyczne!
Flying Dreams (Saturday 14th)
Pozostajemy w kołyszących dźwiękach akustycznej gitary o lirycznej, wietrznej melodii. Emocje nadal są tutaj bardzo wyważone, ale zarazem intensywne i pięknie balansowane odrobinę mocniejszym finałem, który nabiera mocy, ale nawet na moment nie korzystającym z ostrych tonów, których wcale tutaj nie brakuje. Kołysanie i unoszenie w powietrzu gwarantowane.
Absent Friends - reprise (Sunday 3rd)
Przepiękne powtórzenie pożegnania z przyjaciółmi, ale tym razem już w pełnym pogodzeniu i z uśmiechem wspomnień. Wietrzne, delikatne i niespieszne, zdecydowanie łapiące za serducho. Nie czuli są Ci, którzy choć raz nie uronią przy tym utworze swojej łzy.
Luminous Star (Friday 31st)
Nieco tylko mocniejszy, bo o wyraźniej zaakcentowanej gitarze, świetnej łkającej solówce i intensywniejszym brzmieniu perkusji, która na tej części albumu bardziej stanowi tło, wreszcie kapitalnym pełnym rozwinięciem na zakończenie. Bliskie będą tu skojarzenia zarówno z tą lżejszą stroną muzyki Wilsona, czy z Blackfield, jak również ponownie naszym rodzimym Lion Shepherd czy nawet Riverside - nie powstydziliby się takich utworów, zwłaszcza, że Russell niemal brzmi tutaj jak Mariusz Duda na dwóch ostatnich albumach swojej macierzystej grupy. Wspaniałe i urzekające.
Equilibrium (Wednesday 8th)
Starszy pan znalazł spokój i przypomniawszy sobie jakim był chłopcem śmieje się do siebie i w pełni oddaje w objęcia tego, co nadejdzie mogąc znów latać pośród swoich marzeń i myśli o spokojniejszym i prostszym życiu. Czy nie ma w tej historii czegoś ze tej, o podstarzałym Piotrusiu Panie? Niechaj moje stopy pozostaną na ziemi, lecz memu umysłowi pozwólcie zostać pośród chmur - śpiewa Russell w jedynej linijce w zasadzie instrumentalnym finale, który kontynuuje brzmieniowo intensywniejsze granie poprzednika, ale i spaja klamrą wszystkie fragmenty, długim pasażem znów przywołując post-rockowe pejzaże, rozbudowując poszczególne wątki i kończąc w w przepięknym narastaniu prowadzącym do nowej, jeszcze piękniejszej historii, choć na razie musi wystarczyć puszczenie którejś, a najlepiej obu, z płyt jeszcze raz.
Ocena: Pełnia |
Fragmenty tekstów, tytuły i cytaty w tłumaczeniu własnym.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
* Dawajcie znać w komentarzach, bo takowy mógłby pojawić się w Wilku Kulturalnym ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz