Przed deszczem...
Warmrain to brytyjski kwartet o którym możecie słyszeć po raz pierwszy. Zadebiutowali epką "For Absent Friends" w 2011 roku, a niedawno pojawił się ich pierwszy pełnometrażowy, a do tego dwupłytowy koncept album "Back Above The Clouds" (o którym napiszemy wkrótce). Poprzedza go epka "Here Comes The Rain Again", którą panowie określają jako preludium do pełnego albumu. Jest to także płyta zawierająca cover grupy Eurythmics w edytowanej wersji (pełna pojawia się jako dodatek na "Back Above The Clouds") oraz trzy numery, które nie znalazły się na debiutanckim długograju. Muzykę panów przyrównuje się do Pink Floyd, Airbag, Bjørna Riisa, Anathemy i twórczości Stevena Wilsona, choć już od pierwszych dźwięków słychać, że mimo pewnych podobieństw zdecydowanie szukają własnych środków wyrazu, brzmienia i tożsamości. Oprócz niej, przyjrzymy się także wydawnictwu sprzed ośmiu lat, czyli wspomnianej epce "Absent Friends", a dzięki temu wejście w świat opowiadany na pełnym wydawnictwie będzie łatwiejsze.
1. Absent Friends (2011)
Prog Magazine określił ich pierwsze wydawnictwo "przemyślaną wizytówką i dostojnym romansem z naleciałościami rodem z Pink Floyd". Rzeczywiście jest coś w tym, choć od początku słychać, że panowie nie próbują być drugim Pink Floyd, a korzystając z bardzo podobnej stylistyki i głównie akustycznego brzmienia, na bazie takich pełnych melancholii dźwięków budują swoją twórczość. Na debiutanckiej epce znalazły się cztery utwory, z czego dwa ponownie pojawią się także na pełnometrażowym albumie, o którym napiszemy wkrótce. Wpierw jednak spojrzenie na okładkę, na którą złożyło się zdjęcie z zespołem. Panowie znajdują się w ogrodzie - jeden czyta gazetę, dwóch stoi, a jeden sprawia wrażenie jakby wychylał się próbując dojrzeć ze zdjęcia co porabiamy podczas słuchania ich muzyki.
Ośmiominutowy "Absent Friends" istotnie ma w sobie coś z lekkości i liryzmu Pink Floyd czy nawet akustycznych fragmentów rodem ze Stevena Wilsona albo The Pinneaple Thief. Cudne i lekkie, pięknie podkreślone odrobinę mocniejszym rozwinięciem w którym aż kipi od emocji. Po nim pojawia krótszy o około dwie minuty "Flying Dreams", będący drugim numerem, który pojawi się na tegorocznym długograju. Lekka, akustyczna melodia gitary i przepiękna atmosfera delikatnie kołysze, wręcz sprawia wrażenie unoszenia się między chmurami. Interesujące jest też to, że ma w sobie także coś z muzyki pop, ale w dużo dojrzalszym i doskonalszym wykonaniu brzmieniu niż większość piosenek mieszczących się w tych kategoriach. Świetny jest także "Good to Belong" trwający niecałe trzy minuty i wręcz mający w sobie coś z The Beatles. Taka mała perełka. Równie urocza jest ostatnia, jeszcze bardziej liryczna i senna, kompozycja zatytułowana "Run To The Sun". Delikatna melodia i bardzo dobry wokal Leona Russella naprawdę potrafi poruszyć.
2. Here Comes The Rain Again (2019)
1. Absent Friends (2011)
Prog Magazine określił ich pierwsze wydawnictwo "przemyślaną wizytówką i dostojnym romansem z naleciałościami rodem z Pink Floyd". Rzeczywiście jest coś w tym, choć od początku słychać, że panowie nie próbują być drugim Pink Floyd, a korzystając z bardzo podobnej stylistyki i głównie akustycznego brzmienia, na bazie takich pełnych melancholii dźwięków budują swoją twórczość. Na debiutanckiej epce znalazły się cztery utwory, z czego dwa ponownie pojawią się także na pełnometrażowym albumie, o którym napiszemy wkrótce. Wpierw jednak spojrzenie na okładkę, na którą złożyło się zdjęcie z zespołem. Panowie znajdują się w ogrodzie - jeden czyta gazetę, dwóch stoi, a jeden sprawia wrażenie jakby wychylał się próbując dojrzeć ze zdjęcia co porabiamy podczas słuchania ich muzyki.
Ośmiominutowy "Absent Friends" istotnie ma w sobie coś z lekkości i liryzmu Pink Floyd czy nawet akustycznych fragmentów rodem ze Stevena Wilsona albo The Pinneaple Thief. Cudne i lekkie, pięknie podkreślone odrobinę mocniejszym rozwinięciem w którym aż kipi od emocji. Po nim pojawia krótszy o około dwie minuty "Flying Dreams", będący drugim numerem, który pojawi się na tegorocznym długograju. Lekka, akustyczna melodia gitary i przepiękna atmosfera delikatnie kołysze, wręcz sprawia wrażenie unoszenia się między chmurami. Interesujące jest też to, że ma w sobie także coś z muzyki pop, ale w dużo dojrzalszym i doskonalszym wykonaniu brzmieniu niż większość piosenek mieszczących się w tych kategoriach. Świetny jest także "Good to Belong" trwający niecałe trzy minuty i wręcz mający w sobie coś z The Beatles. Taka mała perełka. Równie urocza jest ostatnia, jeszcze bardziej liryczna i senna, kompozycja zatytułowana "Run To The Sun". Delikatna melodia i bardzo dobry wokal Leona Russella naprawdę potrafi poruszyć.
2. Here Comes The Rain Again (2019)
Okładka tej epki jest niezwykle skromna i właściwie nie istnieje - ot szare tło, nazwa grupy i tytuł wydawnictwa. Nic szczególnego, ale za to muzyka rekompensuje brak grafiki do tego małego suplementu i preludium do płyty, która poraża nie tylko dźwiękami, ale też założeniami konceptu - ale o tym będzie w następnym tekście o Warmrain i ich pełnym albumie. Jaki zatem jest jej przedsmak? Zaczynamy od utworu tytułowego, czyli coveru Eurythmics, który został niemal całkowicie przebudowany. Elektroniczna, senna ballada zyskała deszczowy charakter i jeszcze bardziej smutny wymiar rodem z solowych Bjørna Riisa. Przepiękna i niesamowita liryczna kompozycja nie stroni od nieco ostrzejszych tonów, jednakże stanowią one jedynie uzupełnienia do cudnie budowanego klimatu. Świetnie wypada też wokal Leona Russella, który miejscami przypominać może nawet Davida Gilmoura. Po nim przychodzi czas na autorski "Shadowline Paradigm" o jeszcze delikatniejszym i smutniejszym brzmieniu, który trochę przypomina brzmieniem lżejsze rejony w które zapuszczało się nasze rodzime Riverside. Z tą różnicą, że tutaj jest jeszcze bardziej sennie i ponownie w duchu jakiego nie powstydziłoby się Pink Floyd. Delikatne, piękne i kojące, a przy tym pełne niezwykłych emocji.
Cudowny jest także "Keep Going" w którym panowie dalej budują przepiękny, liryczny, lekko deszczowy i wietrzny klimat. Tu ponownie słychać echa Pink Floyd czy Bjørna Riisa, ale całość jest grana z tak niesamowitym wyczuciem i emocjami, że mimo tego podobieństwa wrażliwości słychać ich własną tożsamość, która naprawdę potrafi urzec i zainteresować sięgnięciem po więcej ich numerów. Na deser zaś serwują przejmujący "Clock Watching" o przemijaniu, odchodzeniu i o tym jak czas obserwuje nasze czyny. Ponownie panowie budują swoje dźwięki na sennej atmosferze, uzupełniają filmowym cytatem i stopniowo, nieznacznie rozwijają go do nieco szybszych obrotów nigdy jednak nie epatują dźwiękami czy ostrymi rozwinięciami, bo nawet wówczas gdy grają mocniej i szybciej to wszystko przepełnione jest liryzmem i emocjami w których nie ma miejsca na wściekłe riffy czy kanonady popisów. Tu także sprytnie nawiązuje się do Pink Floyd, jednakże nie można mówić o kopii, a o bardzo udanej inspiracji kultową i zasłużoną formacją.
Podsumowanie
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz