środa, 7 września 2011

Dream Theater – A Dramatic Turn Of Events (2011)



Czarne chmury, które zebrały się nad zespołem, gdy współzałożyciel i wieloletni perkusista Mike Portnoy ogłosił, że odchodzi z DT mogły przyczynić się do poważnego kryzysu (podobnego jak miało to miejsce, gdy z zespołu odszedł klawiszowiec Kevin Moore), jednak panowie i tym razem szybko znaleźli następcę – Mike’a Manginiego i przystąpili z nim do pracy nad jedenastą płytą. Jeśli przyjrzeć się okładce poprzedniego albumu „Black Clouds And Silver Linnings” widać na nich drzwi, wielokrotnie zastanawiałem się co za nimi jest, teraz już wiem, że przez nie wychodzi się na morze chmur i dokonuje sztuki iście cyrkowej. Spacer po linie na jednokołowym rowerku ze świadomością pękania tejże liny i czyhającego w morzu chmur straszliwego rekina pod postacią samolotu, to nie lada wyczyn. Dramatyczny zwrot wydarzeń nie dotyczył tylko radykalnej zmiany w składzie, ale także w podejściu do grania. Zwiastowany w „A Count Of Tuscany” zwrot ku bardziej lirycznym i przestrzennym dźwiękom na najnowszej płycie znalazło swoje rozwinięcie, jednakże w dość nieoczekiwanej formie.

Otwierający płytę „On the Back Of Angels” zaczyna się w tym samym momencie, w którym kończy się „A Count Of Tuscany” z poprzedniej płyty. Po chwili wchodzi mroczna, akustyczna melodia gitary, dołączają do nich delikatne uderzenia perkusji, po czym całość epicko przyspiesza. Pasaż i wchodzi wokal LaBriego. Szybszy moment na refren. Przy końcówce kolejny pasaż trwający aż do zerwania. Ktoś zasugerował, że jest to niemal dosłowne powtórzenie konstrukcji otwierającego „Images And Words” utworu „Pull Me Under” i nie pomylił się. Rzeczywiście tak jest, ale nie jest to bezmyślna kopia, tylko utwór oparty na podobnym pomyśle, a przede wszystkim nieodpychający, jak mogłoby wydawać się po kawałku, który jest praktycznie taki sam. Nawet długość jest podobna (osiem minut z sekundami). Numer drugi to „Build Me Up, Break Me Down”. Tytuł i tekst utworu przywodzić może na myśl „Broken, Beat And Scarred” Metallici z płyty „Death Magnetic”, jednak muzycznie jest znacznie bardziej interesująco. Kroczące, ostre riffy, lekko dyskotekowa perkusja i klawisz na początku utworu i przepiękny orkiestrowy motyw na refren. Czy nie pachnie ten utwór trochę „Six Degrees Of Inner Turbulence”? Trochę na pewno, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę przefiltrowane stłumione wokale LaBriego. Niecałe siedem minut ze smutnym i wietrznym orkiestrowym zejściem…


Trójka to „Lost Not Forgotten” – pierwszy na płycie, który przekracza czas dziesięciu minut. Narastający w poprzednim utworze tętent koni ginie oddalając się i witają nas melodyjne klawisze Rudessa, po chwili dołączają perkusja i gitary. Filmowy, orkiestrowy pasaż i złowróżbny dialog gitary z klawiszami. A to zaledwie początek. Znów trochę jak wyjęte z „IAW”. Czwórka to drugi trwający około siedem minut kawałek pod tytułem „This Is The Life”. Akustyczna introdukcja gitary i uderzenie. Brzmi trochę znajomo? Czy to nie przywołanie „A Man Besides Itself” z „Awake”? Zwłaszcza „Silent Mana”? Odrobinę na pewno. Damski wokal, która pojawia się obok LaBriego z kolei przesuwa utwór w stronę końcówki „Scenes From The Memory”, może nawet w stronę kongenialnego „Wither” z ostatniej płyty. Absolutny, płynący i liryczny majstersztyk. Piątka to drugi dłuższy, trwający nieco ponad jedenaście minut, a mianowicie „Bridges In The Sky”, który jeszcze w preprodukcji nazywał się „Shamans Trance”. Kawałek otwierają delikatne uderzenia bębnów i szum grzechotek, po chwili dochodzi rytualny śpiew indiańskiego szamana (czyżby Rudess?), słyszymy skrzek orła a następnie średniowieczne chóry, dźwięki harfy i funeralne orkiestracje, uderzenie perkusji i ostrego riffu, pędzący pasaż. To też zaledwie początek. Znów nie można pozbyć się wrażenia skojarzeń z „IAW” i „Awake”. To kolejny na płycie absolutnie fantastyczny utwór. A na końcu żegna nas śpiew szamana i dźwięk fletu.

Szóstka nosi tytuł „Outcry” (i również trwa nieco ponad jedenaście minut). Wynurza się z mgły, delikatnymi narastającymi uderzeniami perkusji i dźwiękiem klawiszy oraz przesteru radiowego i następuje kolejne ostre, epickie uderzenie z niemal powtórzeniem dźwięków znanych z „A Count Of Tuscany”. Zwolnienie na ostrym riffie i powolny płynący pasaż na wokal, a po chwili jeszcze jedno, jeszcze mocniejsze zwolnienie i przyspieszenie do wcześniejszego fragmentu. Ponad pięciominutowy instrumentalny pasaż z gonitwami gitarowych solówek i klawiszowych szaleństw Rudessa. Szybsze momenty na okoliczność wokalu mogą wydać się znajome, ale nie czepiajmy się. Na końcówce cytat z Pink Floydowskiego „Wall” w postaci skandującego coś tłumu ludzkiego… Kolejny bardzo udany kawałek na tej płycie. Numer siódmy to trwająca niecałe cztery minuty miniaturka „Far From Heaven” oparta na klawiszach i orkiestracjach, wietrzna i smutna kompozycja z przepięknym przejmującym wokalem LaBriego. Zapachniało „Space Dye-vest” z płyty „Awake”? Tak!!!! Kolejny majstersztyk. Ósemka to kolejny długi utwór, trwający prawie dwanaście i pół minuty „Breaking All Illusions”. Wejście gitar, dołącza perkusja, chóry w tle gdy muzyka narasta i melodyjne klawisze – to kolejny pasaż instrumentalny ewidentnie przywodzący na myśl te z „IAW” i „Awake”. Liryczny wokal LaBriego i radiowa wstawka. Coś mi tak zapachniało też Lost In Thought – czyżby nasłuchali się swoich młodszych kolegów? I do tego klawiszowe szaleństwa Rudessa, które przywodzą na myśl średniowieczne melodie Ricka Wakemana z „Sześciu żon Henryka Ósmego”. Fragment z dżwiękiem kardiogramu i smutna gitarowa solówka na unoszącym się klawiszu i epickie, ale wcale nie ostre przyspieszenie, które dopiero po chwili znów zaczyna szaleńczo narastać kolejnym klawiszowym elementem od Rudessa. Na koniec wraca LaBrie i utwór kończy się epickim zwieńczeniem na miarę „Octavarium”. Ale to nie koniec płyty. Ostatni jest numer dziewiąty: „Beneath The Surface” – bliźniaczy dla „Far From Heaven”. Znów pachnący „Space Dye-Vest”, ale bardziej jednak „Silent Manem”. Oparty na gitarze, delikatnych orkiestracjach, z klawiszową solówką. Kapitalnie wieńczący płytę jeszcze jeden majstersztyk z kolekcji lirycznych, smutnych utworów do zadumy.


Dream Theater dawno nie brzmiało tak świeżo, pięknie i lirycznie jak na najnowszej płycie. LaBrie już dawno nie śpiewał tak przejmująco, brakowało bowiem na ostatnich płytach dawnego, początkowego wokalu LaBriego – tu jest go pod dostatkiem, znacznie mniej jest jego szybkich heavy metalowych zapędów i koszmarnej maniery z ostatnich dwóch płyt. Osobna sprawa to kwestia perkusji. Zarejestrowane przez Manginiego partie, które napisał Petrucci przypominają te, które można pamiętać z „IAW” – są znacznie spokojniejsze, wyważone i mniej w nich technicznych, wirtuozerskich rozbuchanych popisów jakimi Portnoy wypełniał każdy utwór, zwłaszcza na ostatnich płytach. Bardziej przywodzą na myśl, te które Portnoy grał właśnie na „IAW” i nie ma co się dziwić, bo „ADTOE” mocno do swojej duchowej poprzedniczki nawiązuje. Nie oznacza to jednak, że Mangini to zły perkusista, podobnie jak Portnoy jest przecież Mangini perkusistą wybitnym. Mangini wywiązał się z zadania zastąpienia Portnoya pierwszorzędnie, wpisując się zarówno w klimat utworów jak i w klimat samego Dream Theater. Mangini nie wybija skomplikowanych figur, choć i tych momentami nie brakuje, i nie sili się na pokazanie jakim jest wszechstronnym bębniarzem. I należy też podkreślić, że ma własny styl, bo to oczywiste, że Portnoya podrobić się nie da, i chwała Manginiemu za to, że nie próbuje grać tak jak on. Na jego wkład w muzykę DT i bardziej rozbudowane struktury perkusyjne pewnie jeszcze poczekamy do następnego wydawnictwa (tymczasem wszystkich ciekawych jak potrafi bębnić Mangini na szybko polecam solową płytę Jamesa LaBriego „Elements Of Persuasion” z 2005 roku).

Cóż jeszcze? Zazwyczaj, kiedy mówi się, że zespół wraca do korzeni, albo nagrywa płytę w stylu z jakim dawno już się pożegnali, można się przeżegnać i modlić, żeby nie wyszła z tego jakaś niestrawna chała. W przypadku Dream Theater obawy okazały się bezpodstawne.
Powrót do stylistyki z płyt "Images And Words" i „Awake” czy nawet w pewnych momentach do "Scenes From the Memory: Metropolis Pt. II" i "Six Degrees Of Inner Turbulence" wyszedł DT na dobre. Stworzyli Bogowie płytę piękną, świeżą i zaskakującą. Czy pójdą w tą stronę, albo znów radykalnie zmienią styl na kolejnej płycie jeszcze nie wiadomo, ale możemy spać spokojnie. Nowy skład DT jest równie mocny jak za Portnoya, a ośmielę się nawet powiedzieć, że dużo lepszy i czas pokaże czy kryzys w jakim znalazł się zespół został zażegnany, na razie wychodzimy bowiem na prostą.

Puszczając "ADTOE" po raz kolejny z rzędu odnoszę wrażenie jakbym rodził się na nowo, znów był nastoletnim dzieciakiem, który z wypiekami na twarzy odkrywa Bogów (a było to przy okazji "Systematic Chaos" w 2007 roku) i znów zakochiwał się po uszy w ich muzyce, w każdym pojedynczym dźwięku każdej płyty. Już teraz czekam na dwunasty album DT i mam nadzieję, że Bogowie nie zawiodą (po prostu nie ma takiej opcji). I wiem też, że bez Portnoya, czy z nim, DT jeszcze zaskoczy. Ocena: 8/10


Edytowany dnia 16 września 2013 [lupus]

10 komentarzy:

  1. Może i ta płyta byłaby dobra, ale linie wokalne są tak żenujące, że aż zęby bolą. Przykre. 1,5/5. Ostatni solowy album Jamesa bije toto na kolana.

    OdpowiedzUsuń
  2. Są gusta i guściki, mi na przykład "Static Impulse" zupełnie nie przypadł do gustu, choć okładkę i grafikę miał przednią. W ostatnim czasie przyznać trzeba, że pan LaBrie mocno się skiepścił jeśli chodzi o technikę i budowanie linii, zastanawiałem się w ostatnim czasie po wielokroć co by było gdyby zmienili wokalistę po raz kolejny - na przykład na Loosemora z Lost In Thought... to byłby dopiero dramatic turn of events...

    OdpowiedzUsuń
  3. no muszę stwierdzić, że album jest całkiem dobry, wręcz bardzo dobry, zwłaszcza jeśli chodzi o wymyślanie riffów. co prawda osobiście, będąc wielkim fanem Portnoya (tak wielkim, że nawet nikt sobie nie może wyobrazić), zmiana jeśli chodzi o Manginiego jest prawie niezauważalna. wszystko zostało takie samo, brzmienie, styl... albo to Mangini wczuł się tak w Portnoya, albo to zespół mu narzucił takie granie. Jest może kilka świeżych motywów w stylu Manginiego, jak np wejscie w pierwszym kawałku na tomach.

    jednak będąc fanem Portnoya i DT mi to odpowiada, bo to taki stopniowy efekt przejścia między tymi dwoma (bądź co bądź, Mangini jest trochę sztywny, ale się rozkręca) genialnymi perkusistami. Ciekawe co przyniesie następny album jak Mike, następca Mike'a osadzi swój styl także w komponowaniu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A propos bębnienia Mike'a Manginiego - jeśli ktoś dotąd nie słuchał, to godna polecenia jest pierwsza solowa płyta Jamesa LaBriego (tak naprawdę to trzecia, ale pierwsza sygnowana nazwiskiem) "Elements of persuasion" z 2005 roku.
    Bardzo dobrze prezentuje technikę gry Mangini'ego. Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. znam oczywiście ;) technika Manginiego jest bardzo specyficzna. jest piekielnie dobry technicznie, niewielu tak potrafi (w końcu ma te swoje rekordy guinessa na prędkość i rąk i nóg), ale właśnie ta technika sprawia, że nie jest to znośne do słuchania na dłuższą metę, oczywiście mówię o solówkach. on siada i gra jak maszyna, nie wnosi duszy, w przeciwieństwie do Portnoya, który też grał bardzo dobrze technicznie, ale z umiarem. jego solówki bawiły, śmieszyły i zadziwiały... polecam solówkę z live at budokan jak bierze azjatów z publiczności i z nimi gra... który z wielkich tak robi? poza tym Portnoy miał takie idealnie wyważone wpływy innych, z jednej strony Beatlesi, delikatne i proste granie Ringa, z drugiej strony Peart, progresywny technik a pośrodku mnóstwo innych, najważniejsi to Bonham i Moon, czyli trzecia odnoga.. czysty rock n roll. to w połączeniu z techniką i ogólnym zmysłem do kreowania muzyki znośnej dla słuchacza i zaawansowanej technicznie robi z niego matematyczno-artystycznego geniusza.

    Ale się rozpisałem, ale to moje zdanie i dawno chciałem o tym napisać, padło na Twojego bloga :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Spoko, komenty po to właśnie są ;) Zgadzam się w pełni z tym co piszesz, Portnoy był świetny, ale nie da się ukryć już w DT nie jest, więc trzeba się przyzwyczaić do Manginiego, a i na pewno zaskoczy na kolejnym albumie Bogów. A "Budokan" choć oceniany różnie, to zaiste rewelacyjny koncert.

    OdpowiedzUsuń
  7. na Budokan to można się tylko do Jamesa przyczepić, no nie był w formie chłopak... w ogóle w latach 2001-2005 na koncertach nie był rewelacyjny, ale na Score pokazał co potrafi. Gdzieś czytałem, że to przez to, że probował growlować i zniszczył sobie struny, które mu się powoli regererują, ciekawe ile w tym prawdy :P

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie wiem czy próbował growlować, całe szczęście na "Static Impulse" (czwarty solowy album Jamesa jakby ktoś nie wiedział) growle oddał Gilroy'owi. Ogólnie panuje opinia, że na tych koncertach, które wydali oficjalnie LaBrie jest w słabej formie i fałszuje. To ostatnie jest akurat prawdą, czasami jego fałsze aż bolą. Ale już te które krążą jako bootlegi a zwłaszcza: "Romavarium" (czyli "Octavarium" live), czy fenomenalne "Images And Words 15th Anniversary Performance" są nawet lepsze niż oryginały (w przypadku tego drugiego wydawnictwa głos LaBriego oczywiście starszy, ale wypadający naprawdę dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  9. ciekawe czy na score przed wydaniem przepuścili go przez jakiś korektor (melodyne np) bo brzmi nienaturalnie jak na niego dobrze :D a dzieki za info, bo tego IAW 15 lat później nie słyszałem :D

    OdpowiedzUsuń
  10. "Score" to rok 2006 ;). A "IAW 15th" warto posłuchać, również ze względu na nieco inne partie klawiszy (Moore, a Rudess to jednak zawsze jakoś inaczej).

    OdpowiedzUsuń