czwartek, 14 kwietnia 2016

WW XXVIII: Angertea - Snakes in Blossom (2016)


Pośród naszych czytelników na pewni są Ci, którzy są wielkimi fanami Toola, czekającymi na ich nową płytę. Zła wiadomość jest taka, że raczej nie doczekamy się  jej w tym roku. Dobra wiadomość z kolei taka, że są zespoły, które oczekiwanie mogą umilić, choćby dlatego że brzmią bardzo podobnie, jednocześnie mając własną tożsamość. Tym razem nie mam jednak na myśli Soen, choć i do tej grupy wyraźnie panowie z zespołu, który chcę przybliżyć nawiązują. Zespół nazywa się Angertea, pochodzi z Węgier i w marcu roku szczodrego wydał swoją piątą płytę studyjną...

Grupa powstała w 1996 roku w miejscowości Szentes, a swoją pełnometrażową debiutancką płytę wydali dopiero w 2002 roku. Nosiła tytuł "Lélekvágy" i jest to jedyna płyta studyjna (nie licząc wcześniejszych demówek) zrealizowana w całości po węgiersku. Swoją drugą płytę "Rushing Towards the Hateline" panowie zrealizowali cztery lata później już po angielsku. W 2009 roku pojawiło się ich trzecie wydawnictwo zatytułowane "Twenty-Eight Ways to Bleed", a trzy lata później "Nr.4: SOng Exhaled". Pomiędzy nimi pojawiła się jeszcze trzy utworowa epka "Distrust". W skład zespołu wchodzą tylko trzy osoby, którzy są w nim niezmiennie od 1996 roku (poza obecnym perkusistą, który dołączył do Angertea w 1998 roku): basista Miguel Angel Peralta, gitarzysta i wokalista Gergely Mihály oraz László "Otto" Bárkai, który zastąpił na tym stanowisku Pétera Farkasa. Na najnowszej zaś wspomagają ich dodatkowi muzycy na instrumentach klawiszowych czy wiolonczeli. Co ciekawe, epka z 2010 roku została zmiskowana przez Neila Kernona, zdobywcę nagrody Grammy i producenta między innymi płyt Queensryche i Judas Priest, a jej masteringiem zajął się Alan Douches, znany ze współpracy z Mastodon, Sepulturą czy Dillinger Plan Escape. Na ich czwartym albumie gościnnie wziął udział Billy Gould z Faith No More. Ich muzyka wymyka się prostym określeniom i wszelkim szufladkom, bo choć w skrócie można powiedzieć, że grają metal progresywny, to jak sami o swojej muzyce mówią, że grają połączenie eksperymentalny grunge metal.

Na najnowszej płycie znalazło się dziesięć utworów o łącznym czasie około pięćdziesięciu minut grania. Zaczynamy! Otwiera świetny, ostry "Snakes". To, co co od razu zwraca uwagę to mocny, wibrujący bas, który stanowi jedną z charakterystycznych cech muzyki grupy Angertea. Świetne jest tempo utworu, gdy ten się już rozkręci, a silne inspiracje między innymi Panterą czy A Perfect Circel są tutaj bardzo wyraziste i słyszalne. O kopiowaniu jednak nie ma mowy, Węgrzy mają swój własny styl, choć wyraźnie czerpią z bardziej znanych zespołów i ich dokonań.

Wędruję w ostatnim czasie przez piekło jakie zgotował mi los.
Pełzając po podłodze, by przekroczyć próg,
bo wędruję w ostatnim czasie przez piekło jakie zgotował mi los.

Kim jestem ja? Że traktujesz mnie podle we wszystkie te dni?
Kim jesteś ty? Że minimalizujesz moją siłę każdego dnia?
Czy tak okazujesz swoje uczucia?
Czy to są Twoje zasady?
Czy to jest zachowanie, które zdecydowałeś się wybrać?

W drugim bardzo dobrym utworze, zatytułowanym "Sinking in strain" tempo bynajmniej nie siada. Brzmienie Angertea bazuje nie tylko na mocnym basie, ale także na dużej dawce surowych dźwięków, które świetnie kontrastują z Toolowym zwolnieniem, by następnie znów ustąpić cięższemu i surowemu graniu, które świetnie wkręca się w głowę. Trzecią propozycją na płycie jest "Seeds Of Hell", które jest nieco wolniejsze od poprzednika, delikatnie zbliża się stylem do Soundgarden, a Mihály swoim wokalem może nieco przypominać młodego Chrisa Cornella. Moim kolejnym absolutnym faworytem jest balladowe "Aquarium", które z początku rozpięte jest na akustycznej gitarze, wiolonczeli i świetnej kołyszącej atmosferze. Wokalista znakomicie śpiewa tutaj łagodnym głosem w duecie z wokalistką Flórą Sarusi-Kis. Do cięższego gitarowego i oczywiście surowego groove'owego brzmienia  wracamy w świetnym ponad siedmiominutowym "Orange Machine" wyrwanym nieco z dyskografii Pantery i niespodziewanie jakby wymieszanej w momencie zwolnienia z naszym polskim Riverside.

Znalazłem coś, za co warto umrzeć.
Wreszcie mam to ziarno.
Znam kogoś za kogo mogę umrzeć.
Czy gdybyś był mną, czułbyś tę nienawiść w sobie?
Nienawiść w sobie.

Nie mogę znaleźć powodu dla którego, zostałem z Tobą w tym kręgu rdzy,
Nie mogę pojąć znaczenia dla którego, zagubiłem się bez Ciebie pośród nich,
Powstrzymać się od wiary, że wciąż gdzieś tam jest przeznaczona nam przyszłość...

Po nim niepojącą melodyjną gitarą pojawia się lżejszy, balladowy "St. Andrews Storm", który gdy się rozkręci się znów może przypomnieć o Toolowych klimatach i ich płynących, unoszących się w przestrzeni partiach gotowych w każdej chwili eksplodować. Tak się tez dzieje w drugiej połowie numeru, który wspaniale rozwija się do szybszej, naturalnie surowej pod względem brzmienia partii instrumentalnej. Następnie uderzają kolejnym pachnącym Panterą znakomitym utworem pod tytułem "The Song for Vengeance", który znów w momentach zwolnienia wyraźnie przypomina o inspiracjach Toolem czy A Perfect Circle. Robi naprawdę dobre wrażenie. Zbliżając się powoli do końca panowie serwują "Instancy", który fantastycznie się rozkręca surowym, melodyjnym riffem początkowym, perkusyjnymi przejściami i niepokojącym tłem. Ponownie pachnie tutaj Toolem i dźwiękami jakie Maynard James Keenan lubi najbardziej. Jednocześnie jest to utwór bardzo minimalistyczny, eksperymentalny i bardziej nastawiony na atmosferę, aniżeli na mocne uderzenie, choć i to zaskoczyć może w finałowej części kompozycji. Równie nieprzewidywany jest przedostatni fantastyczny, balladowy "The Moon Encounter" napędzany mrocznymi klawiszami, pulsującym basem i delikatną, akustyczną, ale niepokojąca gitarą i łagodnym wokalem Gergely'ego. W ostatnim numerze, zatytułowanym "Tisza" znów panowie postanawiają uderzyć, wibrującym mocnym basem i ciężką gitarą.


Angartea nie jest w żadnym stopniu odkrywcze, ale jest w ich graniu coś przyciągającego, działającego jak magnes. Charakteryzuje ich pełne i mocne brzmienie, surowy i wysunięty na pierwszy plan bas, rozbudowane i nie zawsze charakterystyczne partie instrumentalne oraz zgrabne żonglowanie schematami z ich ulubionych zespołów. Zarówno tego albumu, jak i jego poprzedników słucha się bardzo przyjemnie, a co niektórzy doszukają się tutaj niezamierzonych odniesień do innego polskiego zespołu, bo oprócz Riverside'a, zarówno w prowadzeniu basu jak i niektórych liniach wokalnych i tekstach da się też zauważyć znienawidzoną przez wielu Comę. Niechaj jednak nie będzie to element, który zdyskredytuje w Waszych uszach tę węgierską grupę, bo być może tak, jak mnie, również i Was zaskoczy. Dodatkowym zaś "atraktorem" zaś jest bardzo intrygująca grafika na okładce (a te Angertea od samego początku ma bardzo udane). Polecam! Ocena: 8/10


Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym. Całego albumu można posłuchać na youtubie grupy oraz na spotify.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz