To, co z początku miało być maksisinglem, potem mini-albumem, a następnie epką, stało się właściwie pełnowymiarową płytą o łącznym czasie nieco ponad trzydziestu sześciu minut muzyki stanowiącej pomost pomiędzy dwoma ostatnimi albumami Lunatic Soul. Nie jest to jednak bezpośrednia kontynuacja „Fracutred”, bo choć dopełnia ona historię straty i rozdarcia, a sam tytuł albumu i jednego z utworów, wywodzi się przecież z numeru A Thousands Shards of Heaven, to niektóre z kompozycji zdają się zaglądać w filmowy wymiar „Walking on a Flashlight Beam”, a nawet łączyć z elektroniczną odsłoną Riverside, macierzystej formacji Mariusza Dudy, którą podsumował „Eye of the Soundscape”. Jednocześnie w subtelny sposób płyta zazębia się też z „Impressions”, choć formuła obu dość istotnie się przecież różni. Zaczyna niesamowity He av en, który przywodzić może na myśl mroczne horrory giallo czy też twórczość włoskiej formacji Goblin, specjalizującej się w muzyce do obrazów Daria Argento czy George’a A. Romero. Sam motyw, choć jednostajny i rozciągnięty w czasie na cztery minuty, został pięknie rozwinięty nie tylko narastającą atmosferą, ale i wokalnymi ozdobnikami Mariusza. Mistyczny nastrój zostaje podtrzymany w genialnym Trials, który oplata się wokół nas duszną, zimmerowską elektroniką i niepokojącym pykaniem uzupełnionym gitarą i wreszcie pełnym bólu wokalem, na który złożyło się właściwie jedno zdanie. Z tego numeru bije nie tylko głęboki smutek i poczucie bezradności, która mogłaby się wiązać z motywem samobójstwa ze „Spaceru po promieniach latarki”, ale też piękno, które fantastycznie zostało podkreślone kapitalnym finałem, w którym następuje podniosłe perkusyjno-chóralne rozwinięcie współgrające z narastającą elektroniką. Po nim przychodzi czas na wyciszającą, akustyczną miniaturkę zatytułowaną Sorrows, cudnie uzupełnioną wokalizą Mariusza. Ta zaś płynnie przechodzi w fantastyczny i zarazem bardzo riverside’owy numer tytułowy. Bujający klimat budowany przez akustyczną gitarą i przejmujący wokal Dudy zdaje się w jakiś sposób odnosić do szóstego albumu macierzystego zespołu, czyli „Love, Fear and the Time Machine”. Elektroniczny dodatek, który wchodzi mniej więcej w połowie zdaje się zaznaczać fascynacje Mariusza grupą Tangerine Dream, a całość przecudnie unosi się w przestrzeni razem z nami. Końcowa partia wokalna zbudowana wokół wielogłosu połączona z uzupełniającymi ją dźwiękami fortepianu wydaje się z kolei nieco oderwana od reszty, ale znakomicie ją uzupełnia.
Drugą połowę płyty zaczyna kolejny majstersztyk, czyli utwór Shadows, gdzie ponownie odzywają się mroczne, filmowe brzmienia rodem z horrorów giallo czy eksperymentów Vangelisa, które szybko ustępują znakomitemu rozwinięciu poprzez ocieplenie ciemnych motywów w tle zarówno akustyczną gitarą, jak i orientalnymi zagrywkami, jakby od niechcenie przywołującymi Indukti, w którego twórczość swego czasu Mariusz Duda był gościnnie zaangażowany i które odzywały się także na dwóch pierwszych płytach Lunatic Soul. Równie niepokojący i tajemniczy, choć także w swoim wyrazie nieco cieplejszy jest kawałek noszący tytuł Rinsing The Night, który zdaje się znów zacierać granice między Riverside, a LS. To taki utwór, który z powodzeniem mógłby się znaleźć na „Eye of the Soundscape”. Pokłady piękna i dźwiękowe sugerowanie, że bohater liryczny mimo przeciwności, smutku i goryczy, podnosi głowę i idzie dalej przed siebie, wypadają w nim niezwykle przekonująco. Z elektroniczną odsłoną Riverside bodaj najbardziej może kojarzyć się absolutnie porywający The Art Of Repairing, który świetnie zazębia się z numerem poprzednim, ale także ze „Spacerem po promieniu latarki”, ponownie przywołując mroczne filmowe tony i dopiero gdzieś na samym końcu przecudnie łącząc się z „Fractured”. Nie ma tu ani jednego zbędnego dźwięku, ani jednej zbędnej ekspresji czy rozwinięcia. Podobnie jak na końcu „Fractured” swoistą codą całej płyty był utwór Moving On, tak tutaj taką codą i perełką został równie cudny i bodaj najbardziej piosenkowy na całym krążku Untamed. W nim także można doszukać się Riverside’owego echa, ale bardziej wiąże się to z obecnością samego Mariusza Dudy niż chęci nawiązywania. Ciepłe, przejmujące, akustyczne brzmienie, cudowne uzupełnione klawiszami i sunącą majestatycznie perkusją zdaje się podkreślać moment przebudzenia, ponownego podniesienia kurtyny, gdzie stanie samotny artysta, który jeszcze nie powiedział ostatniego słowa, bo jeśli sparafrazować słowa, które śpiewa w nim Duda: najlepsza historia w życiu dopiero przed Tobą; w przepiękny sposób zdają się odnosić do konceptu nie tylko odchodzenia, przemijania, ale również do znamiennych słów wypowiadanych przez Kapitana Haka do podstarzałego Piotrusia Pana w filmie „Hook” Stevena Spielberga. Sam utwór zresztą zdaje się być też takim przedłużeniem Moving On – wspomnijcie sceny teledysku, w którym Mariusz Duda chodzi po korytarzach Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku. Tu wręcz ma się wrażenie, że ta wędrówka jest kontynuowana, ale wyjście z labiryntu jest już coraz bliższe i wyraźniejsze.
„Under the Fragmented Sky”, trochę jak „Impressions”, to bardziej zbiór wariacji i impresji na temat dwóch wcześniejszych albumów (w tym wypadku „Walking on Flashlight Beam” i „Fractured”), aniżeli spójny koncept, wreszcie popis swobody twórczej, która tworzy jednolitą całość jako album i jednocześnie misternie łączy się z każdym z wcześniejszych albumów LS, a nawet ostatnimi płytami Riverside. Jeszcze bardziej też niż „Fractured” jest to album nastawiony na nastrój, na próżno więc szukać tutaj energicznych rozbudowań poszczególnych kompozycji, choć przecież i tych w kilku miejscach, naturalnie już w nie takim stopniu, nie brakuje. O ile jednak „Fractured” był historią zmagań z utratą i cierpieniem związanym ze śmiercią bliskich osób, o tyle „Under The Fragmented Sky” jest opowieścią o podnoszeniu głowy, zbieraniem odłamków lustra i składaniem ich w nową całość, co doskonale zresztą podkreślają znakomite grafiki, tym razem wykonane przez Jarka Kubickiego, który bardzo zgrabnie pociągnął wcześniejszy koncept wypracowany przez Travisa Smitha i nadał mu zupełnie nowego, własnego charakteru. Podobnie też jak zeszłoroczny album LS jest to album oczyszczający, pełen smutku i goryczy, ale jednocześnie bije z niego nietuzinkowa dla projektu Mariusza Dudy nadzieja. Nie mam też wątpliwości, że będę do tej płyty wracał, a dla wielu będzie ona tą najbardziej ulubioną, bo co należy podkreślić nie są to żadne odrzuty wydane na fali, a całkowicie pełnoprawne i przemyślane numery, które przepięknie uzupełniają i rozwijają dotychczasową dyskografię Lunatic Soul i po prostu warto po nią sięgnąć i zatopić się w Mariuszowych dźwiękach i przemyśleniach.
z Laboratorium Muzycznych Fuzji i pierwotnie w całości ukazała
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz