niedziela, 17 czerwca 2018

LUminiscencje: Dream Theater - Six Degrees Of Inner Turbulence (2002)















Po powrocie do formy i znakomitej prezentacji nowego klawiszowca Jordana Rudessa, z którym Dream Theater zostało do dziś, na następcę "Metropolis Pt.2: Scenes From A Memory" trzeba było czekać trzy lata. Szósty album studyjny grupy okazał się być również konceptem, choć o zdecydowanie luźniejszym charakterze i bez konkretnej historii, podwójnym, a w dodatku, moim zdaniem, dość nierównym. W kolejnych LUminiscencjach sprawdzimy zatem, jak po szesnastu latach wypada album, który umocnił pozycję zespołu i zaczął wyznaczać standard poniżej którego panowie właściwie nigdy nie zeszli...

1. Wstęp

Po doskonałym przyjęciu piątego albumu studyjnego Dream Theater nabrało wiatru w żagle i wyruszyło w trasę promującą swój konceptualny album. Trasa Metropolis 2000 została uwieczniona na koncertowym wydawnictwie zatytułowanym "Metropolis 2000: Scenes From New York" rejestrującym ostatni koncert w Roseland Ballroom w Nowym Jorku z 30 wrzesnia 2000 roku. Wydawnictwo okryło się z powodu tego tytułu niesławą, ponieważ kilka miesięcy po kwietniowej premierze w 2001 roku doszło we wrześniu tego samego roku do ataków terrorystycznych na terenie Stanów Zjednoczonych, w tym na bliźniacze wieże Wolrd Trade Center. Dokładnie tego samego dnia w sklepach pojawiła się wersja cd albumu "Live Scenes From New York", a pierwotna okładka pokazywała bowiem serce opatrzności w które wpisano słynne nowojorskie budowle ponad którymi znajdował się płomień. Dziś to wydanie to prawdziwy rarytas dla najbardziej zagorzałych fanów Teatru Marzeń. Kiedy już opadł kurz po trasie i kontrowersjach związku z jej wydaniami płytowymi, grupa postanowiła zabrać się za nagranie szóstego krążka studyjnego, który do czasu "The Astonishing" był najdłuższym albumem w historii Dream Theater. Panowie ponownie zamknęli się w  BearTracks Studios i intensywnie pracowali nad płytą, czy też raczej płytami, by zdążyć na premierę, którą zaplanowano na 29 stycznia 2002 roku.

Następca "Metropolis Pt.2" miał być cięższy, ostrzejszy i bardziej eksperymentalny od poprzednich płyt, a ostatecznie zapoczątkował serię kolejnych albumów o wyraźnym metalowym kierunku, który na nowo zdefiniował muzykę nie tylko zespołu, ale także ukierunkował inne zespoły progresywne powstające na fali DT do obrania podobnej stylistyki. Trwająca dziewięćdziesiąt sześć minut i siedemnaście sekund płyta została podzielona na dwa dyski, z czego pierwszy zawierał pięć numerów, a drugi najdłuższą w historii grupy tytułową suitę, zamykającą się w czasie czterdziestu dwóch minut i dwóch sekund, która z kolei została podzielona na osiem kompozycji. Ponownie postawiono na koncept album, jednak tym razem nie pisano na jego potrzeby całej historii, a zbudowano ją wokół luźno związanych ze sobą tematów społecznych takich jak zmaganie z życiem, alkoholizmem, utratą wiary, samoizolacją, czy problemem klonowania, a na suicie o sześciu osobach zmagających się z załamaniem nerwowym lub rożnymi formami chorób psychicznych, takich jak zaburzenia afektywne dwubiegunowe, zespół stresu pourazowego, schizofrenią, depresją poporodową, autyzmem oraz dysocjacyjnym zaburzeniem osobowości. W chwili premiery był to najlepiej sprzedający się krążek grupy od czasu "Awake", a podczas trasy związanej z promocją płyty Dream Theater zagrało specjalne koncerty w ramach których zagrały całe albumy "Master Of Puppets" Metalliki i "The Number Of the Beast" Iron Maiden w ramach serii coverów, które później wydali w ramach bootlegów.*

Zanim jednak przejdziemy do muzyki zawartej na krążkach należy się jak zawsze rzut oka na grafikę zdobiącą okładkę. Tym razem odpowiada za nią Dung Hoang, który moim zdaniem nie podołał. Nie jest to okładka tak kontrowersyjna czy nieładna jak ta, która znalazła się na debiutanckim "When Dream And Day Unite", ale w moim odczuciu nie pasuje do albumu, chyba że znajdujące się na niej plamy kolorów  przypominające prace Pollocka mają odzwierciedlać owe rozdarcie społeczne i psychiczne wokół których krąży tematyka "SDOIT". Nie mam wątpliwości, że tak właśnie miało to wyglądać, ale wygląda ona nieco jak praca dziecka, które dorwało się do kredek i pasteli i maznęło kilka kropek, linii i nic nie znaczących elementów, które w założeniu mają mieć cały ważny przekaz zawarty w tych bazgrołach. Dominuje na niej jednak tytuł płyty rozpisany czarno-czerwoną czcionką, która fajnie wpisuje się w owe bazgroły w tle. Pod nią zamieszczono czcionkowe logo Dream Theater, a nieopodal majaczy niedokończone MajestyLogo. Całe szczęście od strony muzycznej i brzmieniowej jest dużo lepiej.

Dream Theater w 2002 roku (po prawej stronie Jordan Rudess z włosami!)

2. Dysk I

Pierwszą płytę otwiera niemal czternastominutowy "The Glass Prison" traktujący o walce z alkoholizmem, oparty na doświadczeniach Mike'a Portnoya borykającego się wówczas z tym uzależnieniem. Stanowi on pierwszą odsłonę "Twelve-step Suite", której kolejne części panowie rozmieścili na kolejnych albumach, aż do "Black Clouds & Silver Linnings" z 2009 roku włącznie. Zaczynamy od winylowego szumu, który kończył album poprzedni i od dźwięków dzwonu do których po chwili dołącza łagodna gitara Petrucciego. Po chwili następuje masywne uderzenie i całość zaczyna się rozkręcać do kapitalnego instrumentalnego pasażu o surowym brzmieniu, ostrych riffach gitar, również basu Myunga i szybkiej perkusji. Numer dzieli się na trzy części, kolejno "Reflection", "Restoration" i "Revelation", a każda fantastycznie się ze sobą zazębia i łączy. To jeden z tych numerów, który wywołuje ciarki na plecach i za każdym razem robi na mnie ogromne wrażenie. Istny majstersztyk i po prostu prawdziwy kolos oraz popis instrumentalny całego zespołu, ale zwłaszcza Rudessa który pod koniec kradnie szoł klawiszowym udawaniem gitary.

Pomóż mi, sam się nie wydostanę z tego więzienia.
Uratuj mnie, topię się i jestem pozbawiony wszelkich nadziei.
Uzdrów mnie, nie odbuduję mojej psychiki sam.

Drugi utwór traktujący o utracie wiary nosi tytuł "Blind Faith" to z kolei ponad dziesięciominutowy, równie smakowity i udany kawałek, który wytacza się powoli z ciszy, by następnie bardzo łagodnie się rozwinąć niepokojącym, niespiesznym rytmem przywodzącym trochę na myśl balladę, ale to tylko usypianie czujności, bo z każdym dźwiękiem numer przyspiesza i również czaruje ostrymi gitarami i znakomitym potężnym brzmieniem, choć jest to utwór zdecydowanie wolniejszy od poprzednika, a przynajmniej pozornie, bo nie brakuje tutaj efektownego pasażu instrumentalnego z perfekcyjną solówką Petrucciego, kapitalnych ostrych riffów wzmagających atmosferę i poczucie zniewolenia religią, która nie ma nic do zaoferowania i wreszcie przecudną, delikatną solówką Rudessa, która płynnie przechodzi w kolejne rozpędzenie, gdzie Mistrz i czarodziej klawiszy daje kolejny popis swoich umiejętności na swoich zabawkach, a następnie oddaje miejsce Petrucciemu, który uderza kolejną gitarową kanonadą. Świetny utwór, zdecydowanie należący do moich ulubionych, ale nie aż tak jak ten otwierający.

"Misunderstood" o samoizolacji i tytułowym niezrozumieniu znalazł się na pozycji trzeciej i również do krótkich nie należy, bo zamyka się w czasie nieco ponad dziewięciu i pół minuty. Na początku ponownie usypia się naszą czujność delikatną gitarą, lekkim klawiszem i spokojnym wokale LaBriego, a gdy całość zaczyna się rozkręcać to zdecydowanie stawia się na klimat i atmosferę niepokoju, w tym wypadku związanej z tym, o czym numer traktuje. Niechaj jednak nikogo to nie zmyli, bo i tu następuje mocniejsze uderzenie, które dosłownie wgniata w fotel. Nie jest to jednak najcięższy numer na płycie, bo i ten ma zdecydowanie łagodniejszy charakter mimo ostrego i pokręconego riffingu wstecznego (na zasadzie odwróconego dźwięku puszczonego w rewersie) wokół którego Petrucci zbudował krótką solówkę. Absolutną perłą pierwszego dysku jest mój drugi najbardziej ulubiony numer z tej płyty, czyli monumentalny niemal czternastominutowy "The Great Debate" traktujący o klonowaniu komórek macierzystych. Pierwotnie kompozycja miała nosić tytuł "Conflict at Ground Zero", ale po ataku terrorystycznym z 11 września 2001 roku, dokładnie w chwili gdy Petrucci i Portnoy nadzorowali miksowanie płyty, podjęto decyzję o zmianie tytułu i przerobieniu niektórych fragmentów tekstu, które mogły odnosić się do "ground zero", które stało się popularnym w prasie i mediach określeniem miejsca w którym stały wieże World Trade Center. Rozpięty wokół sampli z telewizyjnych i radiowych dzienników stanowiących głosy w debacie wstęp zasadza się na delikatnym ambientowym w duchu tle, perkusyjnym budowaniu klimatu przez Portnoya i surowym, rozpędzającym się basie Myunga. W drugiej minucie całość nieznacznie przyspiesza i zaczyna narastać, by w końcu uderzyć w słuchacza jednym z głównych riffów i dalej narastać, narastać i narastać aż do samego końca, jakby panowie chcieli podkreślić klimat debaty, gdzie kolejne osoby się przekrzykują, kłócą i wchodzą w słowa. Dysonansowe, kapitalne ciężkie fragmenty z piątej minuty, później zresztą powtarzane, zaś jeszcze bardziej to wrażenie uwydatniają. To utwór o zdecydowanym, progresywnym charakterze, nabierający tempa, wzbudzający silne emocje i o licznych, fenomenalnych kompozycyjnych sztuczkach, od zwolnień począwszy przez budowanie klimatu aż po pełne mocy drapieżne uderzenia, które przypominają o najpiękniejszych fragmentach "Awake", ale także znakomicie pokazują, że Dream Theater potrafi grać ostro, potężnie i jeszcze szybciej niż miało to miejsce na płycie sprzed trzech lat. Wreszcie, to nadal niezwykle aktualny numer, który całościowo jest po prostu majstersztykiem zwieńczonym klamrą pod postacią początkowych sampli z dyskusji.

Wróć do światłości!
W owych dniach kwestionujemy własną śmiertelność.
Wróć do światłości!
Zwróć swoją uwagę na pytania, które zadajemy...

Najkrótszy, na dysku pierwszym, jest znakomity "Disappear" który zamyka również tę część płyty. Od początku jest to numer niezwykle przejmujący, duszny oraz mroczny i nie ma co się temu dziwić, jeśli dotyczy on naszego przemijania. Spokojny, przepełniony smutkiem wokal LaBriego rozpięty na przejmującym klawiszu Rudessa wywołuje ciarki na plecach, choć jest to ten rodzaj ciarek kiedy robi się nam nieprzyjemnie i zimno. Fantastycznie zresztą ten utwór wycisza po numerze poprzednim, bo nawet w swoim cięższym fragmencie jest on niezwykle spokojny i liryczny, trochę przypominając twórczość U2, ale w zdecydowanie cięższym wydaniu, czy Deftones. Szkoda, że nie pozwalają sobie tutaj na jeszcze jedno rozpędzenie, ale kłóciłoby się one z tematyką i założeniem duchowego nawiązania do równie przejmującego i smutnego "Space-Dye Vest" z "Awake".


3. Dysk II


Tytułowa suita znalazła się na drugiej płycie i z początku wcale nie miała być taka długa. Początkowe założenia muzyków zakładały numer dwudziestominutowy, jednak ten wciąż się rozrastał dublując swoją zawartość. Grupa nie chciała zrezygnować z utworów "Misunderstood" i "Disappear" i mając zgodę wytwórni na podwójny album mogli spełnić jedno ze swoich marzeń, których nie udało się zrealizować ze suitą "A Change Of Seasons" czy albumem "Falling Into Infinity". Co ciekawe, wersja na kasetę magnetofonową nie zawiera "Disappear", a "Misunderstood" została zawarta w wersji skróconej na potrzeb radia. Wracając jednak do suity, panowie nie tylko potraktowali całość niezwykle ambitnie jeśli chodzi o czas trwania, ale także o jej zawartość, która jest jeszcze bardziej eksperymentalna niż cały pierwszy krążek, a jednocześnie najbardziej zbliżona do "Images And Words" czy "Awake" pod względem założeń i wreszcie mocno rozpięta pod względem stylistycznym łącząc metal progresywny z muzyką klasyczną, folkiem i jazzem oraz rytmicznym.

Suita skupia się, jak zostało już wspomniane, na sześciu zagadnieniach związanych z ludzką psychiką opowiedzianą z perspektywy sześciu bohaterów lirycznych, określanych mianem Stopni.Wyjątkiem od tej reguły stanowi otwierająca całość "Overture" oraz znajdujący się na siódmej pozycji numer "About to Crash (Reprise)", który skupia się ponownie na osobie z drugiej odsłony utworu. Zaczynamy więc od instrumentalnego wstępu, który swoje początki miał w kompozycji Rudessa, która po rozbudowaniu stała się częścią "Six Degrees Of Inner Turbulence". Monumentalne wejście oparte o orkiestrę (w tym wypadku zrealizowane na klawiszach przez Rudessa) i perkusję Portnoya, delikatne zwolnienie, a następnie kolejne potężne uderzenie z udziałem gitar wyraźnie buduje tutaj atmosferę niepokoju i pełną sprzecznych emocji, zwłaszcza w momencie gdy zaczyna narastać, by wreszcie dosłownie eksplodować świetnym pasażem, który po chwili znów delikatnie zwalnia do fragmentów, które później będą przywoływane w całej suicie, aż do bombastycznego finału płynnie przechodzącego w udany numer "About to Crash" o zaburzeniach afektywnych dwubiegunowych. Pacjentka, którą poznajemy cierpi na tak zwane epizody maniakalne oraz głęboką depresję, czuje się potwornie zmęczona i uważa, że przez nikogo nie jest właściwie doceniana, a choroba się pogłębia bo nie jest właściwie leczona. Z początku delikatny, pianinowy wstęp zdecydowanie nie zwiastuje utworu o takiej tematyce i nawet gdy już się rozpędzi melodyka wydaje się być ciepła i lekka. To jeden z tych Dream Theaterowych paradoksów gdy igrają ze słuchaczem, bo choć numer ma ewidentnie balladowy, radiowy wręcz charakter to nie jest wcale taki prosty jak się na pierwszy rzut ucha wydaje, a nawet przy kolejnych można się mocno zaskoczyć, oczekując potężnego uderzenia, a panowie serwują utwór o zdecydowanie innym charakterze. Ostro też co prawda w nim jest, ale zasadza się ono jedynie na akcentowanie i narastanie przy końcówce, które nie rozwija się do żadnych ciężkich czy rozbudowanych form.

Metalowe uderzenie wraca tylko na chwilę w "War Inside My Head" o stresie pourazowym, w tym wypadku występującego u weterana wojny w Wietnmie o czym świadczyć może przywołanie pryszniców z napalmu. Bohater liryczny walczy ze wspomnieniami, wierzy że wojna dokoła niego wciąż trwa, stwierdza że jego stan zdecydowanie się pogarsza. Ten kawałek to krótki, fenomenalny killer z potężnym gitarowym wejściem przywołującym jeden z fragmentów uwertury i wręcz punkowym charakterze, ale zagranym na metalową modłę. Znakomicie, poprzez urwaną końcówkę, przechodzimy do numeru czwartego, czyli "The Test That Stumped Them All", który zostaje już w cięższym brzmieniu. To jeden z najmocniejszych fragmentów drugiej płyty, nie tylko pod względem muzycznym, ale także tematu - schizofrenii. Jego kompozycja i linie wokalne zdecydowanie mają w sobie coś z tego schorzenia, nakładają się, rozdzierają, tworzą iluzje, halucynacje i wywołuje efekt słyszenia wielu głosów. Na schizofrenię lekarstwa niestety nie ma więc nasz bohater liryczny cierpi na nią do samego końca, nie pomogą mu nawet staromodne metody takie terapia szokowa, drzewiej uznawana za jedynie słuszną i skuteczną. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniamy klimat, by przeskoczyć do "Goodnight Kiss" będącej opowieścią matki cierpiącej na depresję związaną z utratą dziecka. Dowiadujemy się, że dziecko trafiło do szpitala i prawdopodobnie zmarło w wieku dziecięcym. Matka zastanawia się, czy umarło z jej winy, czy może z winy lekarza, później zaś dowiadujemy się, że straciła więcej niż jedno dziecko. Tu znów jest delikatnie, ale zarazem mrocznie i bardzo smutno, co świetnie zostało uwydatnione przez płynące i nieco mocniejsze rozwinięcie i wreszcie finał w którym słychać płacz matki, odgłosy ze szpitala i demoniczny śmiech.

Płynnie przeskakujemy do "Solitary Shell", które zdaje się łączyć z poprzednim ze względu na dziecko, konkretnie chłopca, który żył i miał się dobrze, do momentu kiedy przestało się prawidłowo rozwijać, ponieważ wykryto u niego autyzm. Zamknął się swojej muszli, zaprzestał kontaktów społecznych i próbuje dojść do jakiś relacji ze swoimi najbliższymi. Tu ponownie panowie zdecydowanie zwalniają, stawiają na akustyczne brzmienia, które dopiero w drugiej połowie numeru ustępują nieco ostrzejszemu, tylko pozornie, instrumentalnemu pasażowi  flirtującego z jazzem. W siódmej odsłonie wracamy do pierwszego przypadku, być może nawet do tej samej osoby. Pojawia się mania prześladowcza i kolejny epizod depresji, a muzyka wraca na ostrzejsze gitarowe rejony. Sam numer właściwie jest podsumowaniem wcześniejszych, bo pojawiają się w nim szybkie przebitki z każdej poprzedniej jak gdyby chciano nam ponownie pokazać każdą z postaci z osobna. Po nim przychodzi czas na ostatnią odsłonę suity, będącej nie tylko utworem podwójnym, ale także konceptem w koncepcie. "Losing Time/Grand Finale", bo o nim mowa to utwór w pierwszej kolejności mówiący o dziewczynie cierpiącej na dysocjacyjne zaburzenia osobowości i dowiadujemy się, że nie ma wielu przyjaciół. Przypuszcza się, że wynika to z powodu jej wielu osobowości, a do tego cierpi na amnezję podobną do choroby Alzheimera. Z samego tekstu, dowiadujemy się także że ludzie tworzą różne osobowości by się uporać z chorobą, emocjami i traumą. Ponownie mamy powtórzone fragmenty znane z uwertury, po czym płynnie przechodzimy do kolejnej porcji dźwięków spokojnych, ale i zarazem niepokojących. Druga połowa to finał liryczne zaczynający się od wyliczenia wszystkich opisanych przypadłości kaskadą interwałową podobną do tej, którą zastosują na płycie "Octavarium" w utworze tytułowym. Zwieńczeniem suity jest uderzenie w gong i klawiszowy, nieco ambientowy ton, który ciągnie się aż do wyciszenia, by następnie już na kolejnym albumie "Train Of Thought" zabrzmieć ponownie na podobnej zasadzie jak winylowy szum rozpoczął "Six Degrees Of Inner Turbulence".


4. Podsumowanie

Szósty album Dream Theater moim zdaniem jest nierównym materiałem, który zawiera wiele dobrych fragmentów, niektórych wręcz mistrzowskich, ale jednocześnie zbyt swobodnie potraktowanych, a w rezultacie rozwlekających całość do zbyt dużych rozmiarów. O ile jeszcze pierwszy krążek wydaje się być dość spójny, o tyle drugi z tytułową suitą już tak dobrego wrażenia nie wywołuje. Na pierwszym jest sporo doskonałych pomysłów i atmosfery, znakomicie sprawdza się ostrzejsze, metalowe podejście które świetnie koresponduje ze zwolnieniami i rozbudowanymi sekcjami, podczas gdy w suicie wyraźnie słychać, że znakomity pomysł skończył się jedynie na koncepcie lirycznym, mocnej uwerturze i jednym znakomitym utworze. Pozostałe są zaledwie dobre, a do tego wszystkiego co chwilę odnosi się do motywów z uwertury, nawet ich nie przetwarzając czy nie rozwijając co sprawia że całościowo jest to numer mało angażujący i nudny. Nie jest to album najłatwiejszy w odbiorze, zwłaszcza przy pierwszym spotkaniu - zarówno ze względu na długość, zawartość instrumentalną, ale i konceptualny charakter, który na początku nic nie mówi i rozjaśnia się dopiero gdy zaczyna się wczytywać w liryki i założenia jakie kierowały muzykami. Sam długo nie mogłem się do tego albumu przekonać, a dziś tak naprawdę lubię wracać tylko do pierwszego dysku, bo drugi mnie nudzi, a już na pewno uważam go za zbyt długi. Nie jest to zły utwór, ale zdecydowanie mógłby być krótszy, a przy tym bardziej angażujący, a Dream Theater nie raz pokazywało, że długie nie musi oznaczać nudnego albo niespójnego, a do tego jeszcze może być po wielu latach absolutnie porywające za każdym razem, jak w przypadku "A Change Of Seasons".  Jest to płyta sprawna i pokazująca, że zespół wreszcie zyskał upragnioną swobodę twórczą i realizacyjną, którą szybko wykorzysta następcą "SDOIT", czyli "Train Of Thought" zrealizowaną w rok później znajdującą się w moim personalnym rankingu znacznie wyżej. Podobnie też jak większość fanów nie do końca go cenię, choć podziwiam kunszt wykonawczy i znakomicie ukręcone brzmienie to jest z nią trochę jak z okładką - ostatecznie staje się ona kolorowym patchworkiem, pracą Pollocka pełną plam, w której jeszcze był artystyczny zamysł, którego na znacznie późniejszym "The Astonishing" wyraźnie zabrakło.


* Do płyt Dream Theater z coverami, zarówno pojedynczych numerów 
jak i całych płyt wydanych w ramach serii, wrócimy w przyszłości.

Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym. 

 Recenzja powstała w ramach współpracy z polskim fanklubem Dream Theater Polska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz