sobota, 9 czerwca 2018

Candlemass - House Of Doom EP (2018)


Druga epka szwedzkiej legendy doom metalu od czasu powrotu do zespołu Matsa Levena, który wskoczył na miejsce znanego z Solitude Aeternus Roberta Lowe nie zachwyca. Od czasu ostatniego pełnego albumu ze wspomnianym Lowem minęło już ponad sześć lat i choć podobno Leif Edling, basista i mózg zespołu przebąkuje ostatnio o nagraniu kolejnego dłuższego albumu to najnowszy niespełna, dwudziestomominutowy materiał pokazuje, że legenda nie ma już chyba nic do powiedzenia...


Podobnie jak na poprzedniej epce znalazło się miejsce na cztery numery: trzy z wokalem Matsa i jeden instrumentalny. Co ciekawe, najnowszy krótki materiał Szwedów początkowo był planowany jako soundtrack do gry na telefony komórkowe, którą Candlemass chciał swego czasu wydać. Nie wiem czy z tego pomysłu cokolwiek wypaliło, ale to, co ostatecznie zostało wydane jako płytka uzupełniająca dyskografie grupy wypada dość blado. Sam tytuł zdaje się co prawda fajnie puszczać oczko do starych horrorów z wytwórni Hammera, ale to nie wystarczy, by pociągnąć znajdujący się na niej materiał.

Otwierający ją nieco ponad sześciominutowy numer tytułowy jest co prawda całkiem niezły, ale w porównaniu z solidnym "Psalms For The Dead" czy absolutnymi klasykami ery Messiaha Marcolina, pozostawia po sobie dziwne wrażenie. Niby wszystko jest w porządku, brzmienie jest nie do pomylenia, ale coś wyraźnie zgrzyta. Z nagrania wyraźnie bije niechęć Edlinga do swojej macierzystej formacji, słychać, że więcej uwagi poświęcał Avatarium z którego jak się okazuje w zeszłym roku odszedł. A może mi się wydaje i to po prostu zwykłe wypalenie i brak pomysłów? Dźwięki dzwonów nie budują mroku, a wręcz brzmią komicznie, nie ma budowania klimatu bo riff i perkusja wchodzą szybko, a wraz z nimi Leven, który zadomowił się w Candlemass chyba na dobre brzmi znakomicie, szorstko, ale i dbając o wysokie rejestry tak charakterystyczne dla tej grupy i to on stanowi najjaśniejszy punkt tego numeru. Klawisze powtarzają motywy, które silnie kojarzą się z najbardziej znanymi starymi utworami grupy, a według nie tędy powinna przebiegać ścieżka Candlemass. Druga połowa numeru jest kompletnie od czapy i oderwana od całości, bo po nagłym przerwaniu wchodzi solówka z tłem, którego w zasadzie nie powstydziłaby się Metallica z lat 80 czy Megadeth i nagle wszystko wraca do poprzedniego tonu - kto to u diabła składał?! Nie najlepiej wypada też tekst utworu, który nie wzbudza ciarek jak "Bewitched" albo absolutnie fenomenalny "At Gallow's End".

Po wyciszeniu (serio?) pojawia się drugi o podobnej długości, zatytułowany "Flowers Of Deception", który wypada nieco lepiej. Surowsze brzmienie, początek który mógłby być nieco dłuższy i rozpędzenie ze świetnym wokalem Levena, który przynosi skojarzenia nie tylko z Lowem czy Marcolim, ale nawet z Ronniem Jamesem Dio. Sam utwór zresztą brzmi trochę tak jakby napisało go Black Sabbath właśnie w okresie z Dio, albo Rainbow także z Dio, w momencie gdyby jeszcze zostali w ciężśzym i bardziej ponurym graniu. Jeden dobry numer, to jednak trochę za mało. O połowę krótszy "Fortuneteller", który znalazł się na pozycji trzeciej może być co prawda sporym zaskoczeniem, bo mamy do czynienia z akustyczną balladą o dość ponurym i smutnym klimacie, ale jakoś nie pasuje mi taki obrót spraw w Candlemass. Brzmi to ładnie, ale zbyt słodko i niestety nie pomaga tutaj przejmujący wokal Levena. Poza tym tekst utworu dziwnie skojarzyć się może z Iron Maiden okresu Blaze'a Bayleya - zwłaszcza powtarzanie tytułu w ramach refrenu. Tylko niezły jest z kolei wieńczący płytkę instrumentalny "Dolls on a Wall". Niespełna czterominutowy kawałek to niespecjalnie angażujący pochód wolnej perkusji i jednego gitarowego riffu, któremu brakuje jakiegokolwiek rozwinięcia. 

Ocena: Ostatnia Kwadra
Na epce Candlemass brakuje dawnej atmosfery, tajemnicy i mroku. Na cztery kawałki tylko jeden można uznać za udany, a to zdecydowanie nie napawa optymizmem co do potencjalnego pełnego albumu z Levenem, który na ten moment stanowi jedyny jasny punkt szwedzkiej grupy. To płytka nie prezentująca niczego ciekawego, ani tym bardziej odkrywczego i nawet jeśli uznać, że nie trzeba tego oczekiwać od Candlemass, bo przecież zrobiła już swoje dla gatunku, to przecież oczekiwałoby się przynajmniej solidnej porcji doom metalu, niesamowitości, która wciąż bije ze starych numerów. Tu tego nie ma - brak tutaj precyzji, zaangażowania i polotu. Nie mam co do nowej pełnej płyty Candlemass absolutnie żadnych oczekiwań, ale jeśli materiał będzie na tym samym poziomie co epka to będzie mi przykro, że legenda pokroju szwedzkiej formacji kończy się w tak kiepskim stylu.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz