piątek, 22 czerwca 2018

Wolvhammer - The Monuments Of Ash & Bone (2018)



Pamiętacie może taką grupę jak Satyricon? Amerykański Wolvhammer brzmi tak jak norweska formacja gdyby ta nie zaprzestała grać black metalu znanego z pierwszych trzech płyt i rozwinęłaby swoją muzykę o naleciałości gęstego sludge metalu...

Amerykańska formacja Wolvahmmer powstała w 2008 roku, co oznacza że w tym roku i najnowszą płytą świętują swoje dziesięciolecie istnienia. Po wydaniu debiutanckiego demo i epki w 2009 roku, już w rok później pojawił się pierwszy pełnometrażowy album "Black Marketers of World War III". Jego następca "The Obsidian Plains" wyszedł w roku następnym, a w latach 2012-2014 wyszły trzy splity z ich udziałem. W 2014 uderzyli z trzecim pełnym metrażem zatytułowanym "Clawing into the Black Sun", w 2017 wydali swoją pierwszą koncertówkę "WorkingClass: AntiChristians". Najnowszy krążek ukazał się 4 maja i jak to zwykle u mnie bywa w pierwszej kolejności zaintrygował grafiką. Nie, ta nie należy do najpiękniejszych, ale ma w sobie coś intrygującego, tajemniczego i bardzo pasującego do gatunku w jakim się panowie obracają. Odrapane, piwniczne, jak można sądzić, pomieszczenie, a pośrodku niego postać spowita w przejrzysty płaszcz na którym widać jakiś ponury, posępny las pełen demonów i czarownic, walające się dokoła szczątki. Wszystko to utrzymane w szaro-czarnej kolorystyce naprawdę działa na wyobraźnię. Jak też powszechnie wiadomo, współczesny black metal nie zawsze wiąże się z satanizmem, a już na pewno nie oznacza siermiężnego grania pozbawionego finezji. Panowie z Wolvhammer zdecydowanie należą do nowoczesnej szkoły tego gatunku, gdzie brzmienie jest dopracowane, soczyste, a tematyka sięga po kwestie społeczne, eksperymentują też z granicami gatunkowymi, bo sięgają po sludge, a nawet szybki, klasyczny w formie thrash metal.

Album nie jest też długi, co sprawia że słucha się go naprawdę dobrze, a materiał nie ma czasu by przytłoczyć i znudzić. Siedem utworów mieści się tutaj bowiem w niespełna trzech kwadransach (bez czterech minut), a dzieje się w nich, jak na black metal naprawdę sporo.  Zaczynamy od "Eternal Rotting Misery" dusznego, syntezatorowego wstępu, który po chwili przechodzi w soczysty gitarowo-perkusyjny łomot. Panowie jednak nie stawiają tylko na łomot, bo pojawiają się tutaj melodyjne zagrywki przywodzące trochę na myśl norweski Kvelertak, a wszystko to osadzone w unoszącej się przestrzeni przywodzącej na myśl brytyjski Fen i podlane soczystym graniem jakimi charakteryzowały się pierwsze płyty wspomnianego już Satyricona. Po solidnym i gęstym wejściu przechodzimy do numeru zatytułowanego "Call Me Death", który od razu atakuje melodyjnym riffem, mrocznym i wolnym tempem jako żywo przypominający szwedzką legendę, jak również równie zasłużonego Quorthona i jego Bathory. Jest tutaj mięsiście i surowo zarazem, melodyjnie i thrashowo, a nawet pojawia się chwila na wytchnienie i czysty wokal, a przy tym całość jak najbardziej jest osadzona w duchu black metalu, Niby nic odkrywczego, ale zagrane sprawnie i bardzo solidnie. Odrobina mrocznej syntezatorowej elektroniki mrocznie wieńczy ten kawałek i wietrznie wprowadza do trzeciego utworu noszącego tytuł "Law of the Rope". Tutaj panowie również wytaczają najcięższe działa - kapitalny niski strój gitar, ciężar i brutalność, a do tego soczyste, nowoczesne brzmienie wchodzą gładko i niezwykle przyjemnie. Wyraźnie słychać, że Wolvhammer nie trzyma się sztywnych ram blacku - zagląda i do sludge'a i do deathu, a sama kompozycja ma w sobie także wiele z progresywnych naleciałości tak bliskich wspomnianemu Fen, czy Ihsahn.


Równie mocarny jest "Bathed in Moonblood and Wolflight". Pod bezsensownym tytułem kryje się kolejna porcja czegoś co w zasadzie można określić mianem black'n'rolla, choć z wyraźnie przesuniętym środkiem ciężkości w kierunku tego pierwszego członu. Nie ma tu miejsca na zadyszkę, a solidne brzmienie doskonale wżyna się pędzącym riffem i soczystą perkusją w głowę. W następnym wracamy już do zdecydowanie szybszego, nisko strojonego i bardziej surowego grania. "The Failure King" to zdecydowanie jeden z najmocniejszych i najciekawszych utworów na płycie. Tutaj również panowie stawiają na przestrzeń i progresywne, melodyjne zagrywki i charakterystyczna dla black metalu atmosfera duchoty i nihilizmu. Thrashowanie wraca w "Dead Rat, Rotting Raven", które niemal wyrwano z niderlandzkiej szkoły death metalu w rodzaju Legionof the Damned czy God Dethroned, co nie powinno dziwić, bo wokalista Adam Clemans (znakomity resztą) występuje także z grupą Skeletonwitch, grającej właśnie death/thrash metal. Bardzo ciekawie wypada finał pod postacią "Solace Elipsed" z mrocznym, przepełnionym smutkiem wstępem opartym na sennej gitarze, smykach oraz zdecydowanie progresywnym nastrojem przełamanym nieco szybszym, zakorzenionym z kolei w doomowej konwencji cięższym gitarowo-perkusyjnym rozwinięciem, co z kolei może nieco odnosić skojarzeniami do Paradise Lost czy ponownie z Fen, a zwłaszcza z numerami które można często usłyszeć tylko na dodatkowych dyskach ich wydawnictw.

Wolvhammer w żadnym wypadku nie odkrywa w tym graniu niczego nowego, a raczej po prostu odświeża dobrze znane melodie i zagrywki. Nie ma tutaj także żadnych popisów technicznych, a riffy głównie są oparte o proste tremolo i blasty, same zaś numery mogą nieco razić potarzaniem poszczególnych fraz. Ogromnym plusem jest jednak bardzo dobre mocne brzmienie, które sprawia, że słucha się tej płyty przyjemnie i nada się ona jako skuteczny zagłuszacz lub wyciszacz po ciężkim dniu. Cieszy jednak fakt, że w tym graniu są jeszcze zespoły, które może nie grają oryginalnie, ale soczyście, mocno i stawiając na atmosferę, a tę zawsze w black metalu ceniłem najbardziej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz