Candlemass wydał nową epkę. Niestety, prekursor i gigant doom metalu to dziś zespół skostniały, wypruty z pomysłów i rozczarowujący. "House of Doom" jest przyjemna, ale nie wzbudza emocji. Niemal w tym samym czasie trafiłem na kompletnie mi nieznaną grupę, która właśnie wydała swoją drugą płytę studyjną. Zapamiętajcie tę nazwę: King Goat.
Nie przypadkowo wspominam o Candlemass, bo ta grupa brzmi jak szwedzka legenda ze swoich najlepszych czasów, rozwija to, co najlepsze w doom metalu, a jednocześnie intrygująco przesuwa jego granice nadając temu gatunkowi świeżości i całkowicie nowego kierunku. Grupa powstała w 2012 roku w Brighton w Wielkiej Brytanii i ma na swoim koncie dwie epki ("Atom" i "King Goat" z 2013 roku), singiel zatytułowany "Nuclear Messiah", który ukazał się rok później oraz debiutancki pełnometrażowy album "Conduit'", który swoją premierę miał w 2016 roku. Najnowszy, noszący tytuł "Debt to Aeons" ukazał się z kolei 20 kwietnia tego roku. W skład King Goat wchodzą irański basista Reza, perkusista Jon Wingrove, grecki gitarzysta Petros Skilas, gitarzysta Joe Parson oraz wokalista Anthony Trimming dysponujący głosem podobnym do Messiaha Marcolina choć o zdecydowanie bardziej szorstkiej, intrygującej barwie. Swoją muzykę określają zaś mianem progresywnego doom metalu, co brzmi trochę niefortunnie, ale jednocześnie dobrze określa sposób myślenia grupy.
Wolnym, kapitalnie napełnionym gęstą, duszną atmosferą tempem zaczyna się "Rapture", który płytę otwiera. Po chwili całość nieznacznie się rozpędza, wciąż pozostając w wolnych i dusznych tempach. Riffy tną powietrze, perkusja buduje klimat, a nad tym wszystkim króluje świetny wokal Anthony'ego Trimminga, który gdy śpiewa na czysto bardzo przypomina wspomnianego Messiaha. Nie ma tu jednak mowy o kopiowaniu Candlemass czy Solitude Aeternus, choć ich duch się nad tym graniem zdecydowanie unosi - King Goat brzmi nowocześnie i charakterystycznie, a sam utwór, który trwa ponad dziewięć minut nie nudzi nawet przez moment. Wprawne ucho wyłapie nawet nuty jako żywo wyjęte z King Crimson lub nawet mogące kojarzyć się z bardziej sludge'owym brzmieniem, bo to jest tak soczyste, że wręcz skojarzyło mi się z genialnym, też przecież niedawno odkrytym Boss Keloid. Świetnie też wypada potężny finał z bardziej szorstkim wokalnym dopełnieniem i mistycznym finałem. Niewiele krótszy, bo trwający ponad osiem minut jest numer drugi, zatytułowany "Eremite's Rest" zaczynający się niemal w tym samym miejscu co poprzedni. To taki utwór, którego nie powstydziłoby się Candlemass. Nowoczesne i stosunkowo gęste jak na doom metal brzmienie sprawnie napędza duszny przecież kawałek, w którym nie brakuje klimatycznych, wietrznych zwolnień i mocnych rozwinięć, a nawet soczystej solówki, której można jedynie zarzucić nieco brak technicznej sprawności, ale zespół nadrabia mrocznym, dusznym klimatem i mocniejszym finałem.
W podobnym czasie zamyka się utwór tytułowy, w którym najpierw usypia się naszą czujność budując atmosferę wolnym, smutnym wstępem, opartym na akustycznej gitarze, powolnej perkusji oraz sprawnym, lirycznym wokalem mogącym się z kolei skojarzyć z czystą barwą Mikaela Åkerfeldta z Opeth. Potężne rozpędzenie wraca na Candlemassowe tory, choć panowie wyraźnie zaglądają w rejony sludge'owe z racji gęstości brzmienia czy bardziej progresywne rejony ze względu na konstruowanie melodyki, która tutaj znacznie wykracza poza doom metalowe standardy, zwłaszcza w szybszych momentach. W środku czeka na nas zwolnienie, które kapitalnie się rozkręca do kolejnej porcji szybszego i melodyjnego, jak na dooom grania. Po nim wpada "Psychasthenia", która zamyka się w czasie niespełna czterech minut. Tu także z początku usypia się naszą czujność i kiedy myśli się, że kawałek już się nie rozkręci to niemal na samym końcu następuje duszne, bardzo wolne przyspieszenie, które niespodziewanie się urywa - a szkoda, bo odniosłem wrażenie, że mógł on być dłuższy, jeszcze bardziej intensywny i jeszcze przez jakiś czas narastać. Znakomicie wypada "Doldrum Sentinels" czyli numer piąty. Od początku mocny, stosunkowo szybki, choć naturalnie utrzymany w dusznych i wolnych tempach, z solidną perkusją i melodyjnym, ostrym riffem i naprawdę imponującym głosem Trimminga. Na przedostatniej pozycji znalazł się trwający czterdzieści osiem sekund niezatytułowany kawałek (oznaczony myślnikiem). Gitarowy ton z lekkim folkowym zacięciem i głosem mówiącym jak sądzę po izraelsku płynnie wprowadza do opus magnum albumu, czyli trwającego ponad dziesięć minut "On Dusty Avenues" będącym skrzyżowaniem Candlemass z Opethem i Paradise Lost. Wolne tempo znakomicie zostało tutaj podkreślone nowoczesnym, gęstym i świeżym brzmieniem o rosnącej, podniosłej atmosferze.
Wydawać by się mogło, że w doom metalu powiedziano już wszystko i można już tylko powielać schematy, grać pod Candlemass albo wczesny Tiamat, a jeśli łączyć go z death metalem to być drugim Opethem albo Paradise Lost. King Goat nie ma takich ambicji, choć skojarzenia z wymienionymi grupami jak najbardziej będą na miejscu. Grupa jednak nie kopiuje swoich idoli, a z pomocą nowoczesnego, soczystego brzmienia buduje swój własny i ciekawy muzyczny świat. Na najnowszym albumie jest więcej atmosfery, a nieco mniej technicznego podejścia aniżeli na debiucie, Jest to płyta bardzo solidna, potężna i niezwykle przyjemna w odsłuchu, choć krótka. Czterdzieści osiem minut to wbrew pozorom czas idealny dla tego rodzaju muzyki, choć po skończeniu można mieć wrażenie niedosytu, jakby brakowało jeszcze jednego, wyrazistego przywalenia lub dopełnienia całości na podobnej zasadzie jak podziałał na mnie tegoroczny album Boss Keloid do którego bardzo lubię wracać. King Goat na pewno zwraca na siebie uwagę, zarówno debiutem jak i swoim najnowszym, drugim krążkiem i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy, bowiem śmiem przypuszczać, że swoją najlepszą i przełomową, także dla gatunku, płytę mają dopiero przed sobą. Zresztą, sprawdźcie sami - warto!
Wolnym, kapitalnie napełnionym gęstą, duszną atmosferą tempem zaczyna się "Rapture", który płytę otwiera. Po chwili całość nieznacznie się rozpędza, wciąż pozostając w wolnych i dusznych tempach. Riffy tną powietrze, perkusja buduje klimat, a nad tym wszystkim króluje świetny wokal Anthony'ego Trimminga, który gdy śpiewa na czysto bardzo przypomina wspomnianego Messiaha. Nie ma tu jednak mowy o kopiowaniu Candlemass czy Solitude Aeternus, choć ich duch się nad tym graniem zdecydowanie unosi - King Goat brzmi nowocześnie i charakterystycznie, a sam utwór, który trwa ponad dziewięć minut nie nudzi nawet przez moment. Wprawne ucho wyłapie nawet nuty jako żywo wyjęte z King Crimson lub nawet mogące kojarzyć się z bardziej sludge'owym brzmieniem, bo to jest tak soczyste, że wręcz skojarzyło mi się z genialnym, też przecież niedawno odkrytym Boss Keloid. Świetnie też wypada potężny finał z bardziej szorstkim wokalnym dopełnieniem i mistycznym finałem. Niewiele krótszy, bo trwający ponad osiem minut jest numer drugi, zatytułowany "Eremite's Rest" zaczynający się niemal w tym samym miejscu co poprzedni. To taki utwór, którego nie powstydziłoby się Candlemass. Nowoczesne i stosunkowo gęste jak na doom metal brzmienie sprawnie napędza duszny przecież kawałek, w którym nie brakuje klimatycznych, wietrznych zwolnień i mocnych rozwinięć, a nawet soczystej solówki, której można jedynie zarzucić nieco brak technicznej sprawności, ale zespół nadrabia mrocznym, dusznym klimatem i mocniejszym finałem.
W podobnym czasie zamyka się utwór tytułowy, w którym najpierw usypia się naszą czujność budując atmosferę wolnym, smutnym wstępem, opartym na akustycznej gitarze, powolnej perkusji oraz sprawnym, lirycznym wokalem mogącym się z kolei skojarzyć z czystą barwą Mikaela Åkerfeldta z Opeth. Potężne rozpędzenie wraca na Candlemassowe tory, choć panowie wyraźnie zaglądają w rejony sludge'owe z racji gęstości brzmienia czy bardziej progresywne rejony ze względu na konstruowanie melodyki, która tutaj znacznie wykracza poza doom metalowe standardy, zwłaszcza w szybszych momentach. W środku czeka na nas zwolnienie, które kapitalnie się rozkręca do kolejnej porcji szybszego i melodyjnego, jak na dooom grania. Po nim wpada "Psychasthenia", która zamyka się w czasie niespełna czterech minut. Tu także z początku usypia się naszą czujność i kiedy myśli się, że kawałek już się nie rozkręci to niemal na samym końcu następuje duszne, bardzo wolne przyspieszenie, które niespodziewanie się urywa - a szkoda, bo odniosłem wrażenie, że mógł on być dłuższy, jeszcze bardziej intensywny i jeszcze przez jakiś czas narastać. Znakomicie wypada "Doldrum Sentinels" czyli numer piąty. Od początku mocny, stosunkowo szybki, choć naturalnie utrzymany w dusznych i wolnych tempach, z solidną perkusją i melodyjnym, ostrym riffem i naprawdę imponującym głosem Trimminga. Na przedostatniej pozycji znalazł się trwający czterdzieści osiem sekund niezatytułowany kawałek (oznaczony myślnikiem). Gitarowy ton z lekkim folkowym zacięciem i głosem mówiącym jak sądzę po izraelsku płynnie wprowadza do opus magnum albumu, czyli trwającego ponad dziesięć minut "On Dusty Avenues" będącym skrzyżowaniem Candlemass z Opethem i Paradise Lost. Wolne tempo znakomicie zostało tutaj podkreślone nowoczesnym, gęstym i świeżym brzmieniem o rosnącej, podniosłej atmosferze.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz