wtorek, 19 czerwca 2018

The Dali Thundering Concept - Savages (2018)


Gdyby Salvador Dali żył w dzisiejszych czasach zapewne nadal wzbudzałby nie małe kontrowersje i emocje, jak wówczas gdy tworzył swoje obrazy i performance'y. Można wręcz nawet przypuszczać, że gdyby dodatkowo został muzykiem poszedłby w awangardę tak dużą jak to tylko możliwe - jak mogłoby to wyglądać zaś doskonale pokazuje jeden z najciekawszych nowoczesnych grup metalowych, francuska formacja The Dali Thundering Concept, która w kwietniu wypuściła swój najnowszy drugi pełnometrażowy album studyjny...

O paryskiej formacji pisaliśmy już przy okazji ich surrealistycznego debiutanckiego krążka "Eyes Wide Opium" sprzed czterech lat. Nieco wcześniej wydali krótką, pokręconą epkę "When X met Y", którą wydali ponownie w zremasterowanej wersji w 2016 roku i o której zapewne jeszcze napiszemy. W kwestii mieszania stylistyki panowie nie zmienili nic, a wręcz przeciwnie jeszcze bardziej ją zagęścili coraz mocniej zaznaczając swój pomysł na siebie, co słychać już od pierwszych dźwięków otwierających nowy album, tym razem będący konceptem o postępującym upadku naszego świata. Jak przystało zaś na wielbicieli Salvadora Dali jest to upadek tyleż pełen abstrakcji, co gorzkiej, prawdziwej i nie owijanej w bawełnę refleksji, także pod względem muzycznym. Przedstawiają na niej świat pędzący ku zagładzie, naszą przyszłość, w której nie zaprzestaliśmy dotychczasowego stylu życia, mierzą się z konsekwencjami globalnego ocieplenia, podziałów między ludźmi w relacjach społecznych i złej polityce, także międzynarodowej. Znakomicie podkreśla to zresztą grafika z jednej strony minimalistyczna, chciałoby się rzec skromna, ale zarazem pełna szczegółów, zwłaszcza w jej środkowej części, gdzie widać fragment pełnej grafiki przedstawiającej industrializację przemysłową, niszczącą ostatnie bastiony natury i sielankowej nieomal przestrzeni, gdzie rzeki wiją się pośród kanionów wysuszonych z surowców, a nad wszystkim łopocze niepokojąco sztandar ze znakiem atomowym. Przy dokładnym spojrzeniu widać jednak coś jeszcze - wieżowce chylą się ku ruinie, most jest zarośnięty, a nieliczne domostwa sugerują, że cofnęliśmy się do epoki sprzed wieku internetu, czy nawet pary. Jak ta wizja przedstawia się muzycznie?

Zaczynamy od ostrego i surowego "Ostrich Dynasty" gdzie wpierw witają nas dźwięki maszyn: klikania, przesuwy i monotonne uderzenia do których po chwili dołącza wyłaniająca się z przestrzeni gitara i po chwili następuje pełne deathcore'owe uderzenie z nisko strojonymi riffami, rozpędzoną perkusją, growlem i melodyjnym rozwinięciem. Wyciszenie, które się na chwilę pojawia bliskie zaś jest jazzowej estetyce, co później też zostanie rozwinięte, by następnie znów płynnie przyspieszyć. Drugim numerem i jednym z faworytów na płycie jest świetny "The Myth of Happiness" do którego zrealizowano bardzo mocny teledysk. Zaczynamy od telewizyjnej bajki dla dzieci, która niewinnie wprowadza do kolejnej surowej, nisko strojonej porcji muzyki, tym razem osadzonej jednak w wolniejszym tempie, a przy tym w jeszcze bardziej surowym, soczystym, gęstym i melodyjnym zarazem tonem. To jeden z tych numerów, który trzeba słuchać głośno, tak by każdy dźwięk kruszył ściany, świdrował przestrzeń i dosłownie przeszywał. W trzecim, zatytułowanym "Blessed with Boredom", panowie nie zwalniają i uderzają w wyścig szczurów w korporacjach. Ciągle dzwoniące telefony, stukot w klawisze i kiedy myślimy, że znów uderzą nie robią tego od razu, najpierw usypiają czujność lekko ambientowym wjazdem, gitarą akustyczną, a dopiero po chwili wjeżdża następny wściekły riff, growlowany wokal będący właściwie na pograniczu screamu i soczysta, mocna perkusja. Panowie bardzo zgrabnie kontrastują to lżejszymi pulsującymi zwolnieniami, a w innym momencie kapitalnymi, surowymi rozwinięciami głównego riffu czy elektroniką w tle mogącą trochę kojarzyć się z niegdysiejszymi eksperymentami Mnemic. 


Podobnie jak na poprzedniku, odnoszą się też do postaci mitologicznych. Tym razem jest to flirtująca z elektroniką i nieco dyskoteką "Cassandra" czyli przeklęta przez Apolla wieszczka, w której przepowiednie nikt nie wierzył, a jej wizje przepowiadały zwykle nieszczęścia. Ponownie sięga się po ambientowy wjazd i bajkowe fragmenty, a po chwili całość gęstnieje niczym w muzyce z "Blade Runnera" sięgając po pulsacje, niepokojące piski i przeciągnięcia do których stopniowo dołącza perkusja. Nie następuje tutaj żadne uderzenie, bo jest to niezwykle klimatyczny instrumentalny przerywnik doskonale wprowadzający do numeru "There's no calm before storm", który otwiera niepokojąca gitara o deszczowym charakterze, a już po chwili wżera się w nas surowy riff i mocna perkusja. Warto w tym miejscu zauważyć, że porównaniu do poprzednika czy debiutanckiej epki więcej tutaj wzajemnych powiązań między poszczególnymi partiami, wypływających z nich melodyki i rozwinięć, a nieco mniej chaosu, który dawał się jeszcze wyczuć we wcześniejszych kompozycjach. Kolejnym absolutnym faworytem jest kawałek "Ink" (z gościnnym udziałem Adama Warrena z Oceano), który jak wskazuje tytuł dosłownie rozlewa się dokoła słuchacza. Poprzedzony niepokojącym kołysankowym zakończeniem poprzednika ponownie sięga po riffy nisko strojone i surowe, a do tego wraca w zdecydowanie cięższe granie. W nim wręcz słychać dawne TDTC, ale jednocześnie jest to forma zdecydowanie bardziej przemyślana i płynniejsza. Pomieszanie różnych stylistyk nowoczesnego, technicznego grania osiąga w nim wręcz apogeum (downtempo, nieomal świniowanie), a to dopiero połowa albumu! Po nim czas na "Flying with the Shepherd" który od razu uderza porcją surowych, nisko strojonych riffów o mocnej, melodyjnej strukturze i szybkiej perkusji. Panowie i tutaj nie boją zwolnień, licznych rozbudowań i rozwinięć, blastów, instrumentalnych przepierzeń i mrocznych, gęstych wałków. 

Drugą postacią mitologiczną jest na albumie "Demeter" i jest to jeden z najciekawszych fragmentów płyty, bo jest także jednym z nieoczywistych. Panowie puszczają tutaj wodze fantazji i talentu i obok lekkiego ambientu sięgają po jazz, a konkretniej po jego awangardową formułę bliską eksperymentom Milesa Daviesa (są nawet sekcje dęte, żeńskie swingujące wokale), które kapitalnie łączy się z następującym po nim "Empty the Void". Tu wracamy w ciężkie i soczyste łojenie, choć i tutaj mnóstwo jest miejsca na nieoczywiste rozwinięcia - od melodyjnych, lekkich zagrywek aż po wyrwane z groove metalu soczyste partie, wreszcie różnego rodzaju djentowo-deathcore'owe sztuczki. Powrót do średniowiecza? Taki następuje w utworze "Utopia", również jednym z najciekawszych i najsolidniejszych na płycie. Finalowy "We build the past" zaczyna się od marszu, który zwiastuje to, co nastąpi jeśli pozwolimy faszyzmowi podnieść głowę. Tempo narasta i przyspiesza coraz bardziej, aż w końcu rozwija do trochę Townsendowych założeń (te gitarowe harmonie połączone z niskim strojem i chórem w tle) z których następnie płynnie przechodzi w świetny lekki pasaż z melodyjną solówką okraszoną mrocznym basem w tle, a na sam koniec soczyście uderzają, a następnie spinają klamrą z początkiem płyty.


Ocena: Pełnia
Można TDTC zarzucić, że miejscami brzmią bardzo podobnie do większości grup parających się nowoczesnym, technicznym metalem progresywnym we wszystkich jego postaciach. Z drugiej strony jeszcze wyraźniej słychać, że jest to zespół przykładający się do brzmienia, budowania złożonych, ale i melodyjnych struktur. "Savages" to płyta soczysta, pełna energii, gniewu, ale i gorzkiej refleksji. Wyraźnie też słychać, że jest to grupa eksperymentująca, poszukująca i robiąca to w ciekawy sposób, która może żadnej rewolucji w gatunku nie zrobi, ale jeśli tylko przypomni sobie o swoim bardziej chaotycznym, abstrakcyjnym podejściu może sporo namieszać. Wreszcie to płyta, którą trzeba słuchać głośno, by w pełni poczuć jej gęste, mocne brzmienie i talent, który w nich drzemie i mam wrażenie, że jeszcze się nie do końca rozbudził.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz