Najnowszy album Tesseract nie jest powrotem do stylistyki pierwszych albumów grupy. Stanowi raczej wypadkową dotychczasowych poszukiwań, choć takie stwierdzenie może wydać się nieco mylące. Czego zatem należy spodziewać po "Sonder"?
To, co najmocniej uderza w najnowszym albumie Tesseract to fakt, że choć mocniejszych fragmentów nie brakuje, to panowie jeszcze bardziej niż dotychczas zwrócili się w kierunku lżejszego, bardziej atmosferycznego grania, które tutaj wręcz ociera się o alternatywne podejście. Nie ma też silenia się na materiał długi czy nazbyt przekombinowany i podobnie jak Between Buried And Me, które lada moment wyda drugą część "Automata" postawili na jakość, a nie ilość. Niespełna czterdzieści minut, zamykającej się w siedmiu numerach nie przytłacza i pozwala na swobodniejszą analizę. Tesseract oczywiście, gra nieco inaczej niż wspomniana, ale stylistycznie wychodzi z tych samych lub bardzo podobnych założeń, ekspresji i kombinowania ze swoimi dźwiękami.
Trzyminutowy (z sekundami) "Luminary" zaczyna się dość niewinnie, ale po chwili uderza intensywnym brzmieniem perkusji i ciężkim riffem, który nie trwa długo, bo ustępuje lżejszemu rozwinięciu, które gdyby nie nadal mocne, bardzo soczyste brzmienie można by miejscami podpiąć pod pop, zwłaszcza że wokal Tompkinsa ostatnio bardzo czerpie z takiej stylistyki, by następnie kompletnie zatrzeć to wrażenie gęstym, wręcz sludge'owym rozbudowaniem. To, co tutaj najlepsze to właśnie bardzo mocne brzmienie i te momenty, kiedy wchodzi intensywniejszy riff, a dzięki temu daje się wyczuć niezwykłą, pełną, wprost kapitalną atmosferę budowaną przez brzmienie. Jeszcze lepszy jest dłuższy o ponad połowę "King" oparty na podobnym lekko dusznym, niespiesznym tempie, ale zdecydowanie stawiający na mocne, surowe, nisko strojone riffy, tylko miejscami tonowanymi delikatnym zwolnieniem, by po chwili znów uderzyć. Tesseract nie tworzy tutaj dżwięków szczególnie rozbudowanych, ale na intensywność, przestrzeń i wielką duchowość, która balansuje między wibrującymi, gęstymi partiami, a delikatnymi, niepokojącymi zwolnieniami, które sprawiają że całość brzmi nie tylko ciężko czy świeżo, ale przede wszystkim nowocześnie i inaczej niż większość podobnych zespołów. Ten dysonansowy charakter daje się odczuć w krótkim, bo zaledwie dwu minutowym (z sekundami) "Orbital" o eterycznym, bardzo delikatnym układzie, o lekko filmowym zabarwieniu idealnie zresztą łączącym się z zakończeniem poprzednika.
Po wręcz ambientowym wyciszeniu panowie nie zamierzają zbyt długo usypiać swoich słuchaczy i ten płynnie przechodzi w kapitalny, absolutnie porywający dynamiczny "Juno" w którym świetnie podkreślone linie basu i pulsacje, które znakomicie wpisują się także w eksperymenty Tompkinsa z Chimp Spannerem, przy czym wcale nie oznacza to, że nagle pojawiają się wycieczki w lata 80. Ponownie sięga się też po przestrzeń, która genialnie uzupełnia ostre fragmenty, nadając kompozycji delikatności i nieuchwytności, a dzięki temu nowa propozycja, zarówno muzyczna jak i brzmieniowa od Tesseract staje się wyrafinowana i wręcz niedostępna dla mniej wyrobionych słuchaczy. Po nim czeka kolejna uczta - podwójny "Beneath My Skin/Mirror Image" zamykający się w czasie niemal dwunastu minut. Najpierw usypianie czujności oparte na lirycznym, smutnym wokalu Tompkinsa, przejazdach elektroniki w tle i delikatnych tonach gitary, genialnie rozwijanych narastającymi uderzeniami perkusji, aż do następnego intensywnego rozwinięcia. Z początku przychodzą skojarzenia z Muse, ale każdy kolejny dźwięk bliższy jest estetyce Between The Buried And Me z ostatnich płyt, choć Tesseract nie sięga po patenty swoich kolegów, ma na siebie i na tę płytę zupełnie inny pomysł, choć trzeba przyznać, że myślenie jest tutaj bardzo podobne. Pierwsza część kompozycji unosi się w przestrzeni, nigdzie niespieszny, a jednocześnie cały czas czuje się w niej napięcie. Druga zaś go dopełnia, przechodząc ambientowym, filmowym rzutem wyrwanym niczym z muzyki do "Interstellar" Nolana. Zimmerowskie klawisze oparte na elektronicznym, delikatnym tle gdzie w rozwinięciu ponownie wracają senne rejony, przepięknie przełamane mocniejszym gitarowo-perkusyjnym rozwinięciem znów przypominającym o popowych eksperymentach Tompkinsa, które świetnie pokazują jak nowoczesna progresywa sięgając po mniej atracyjne gatunki przekuwa je w dźwięki niezwykłe i wyrafinowane. Progresywność nabiera tutaj dodatkowego znaczenia gdy panowie stopniowo rozbudowują skalę dźwięków, utwór niepokojąco narasta, aż w końcu wraca do kolejnej porcji intensywnego, soczystego uderzenia, którym witali na początku płyty.
Bezbłędny jest także niespełna pięciominutowy "Smile", który wbija się w uszy masywnym brzmieniem i mocnym uderzeniem korespondującym z delikatnym zejściem wieńczącym numer poprzedni. Rozwinięcie z elektronicznego wstępu znów przypomina o Muse, ale to, co następuje po chwili bliższe jest gęstym sludge'owym dźwiękom dodatkowo przefiltrowanych przez djentowe eksperymenty i niesamowicie żrącą wrażliwość Tesseract, które zdecydowanie pokazuje na "Sonder", że nie zapomniało jak tworzy się albumy przełomowe i oszałamiające swoją intensywnością i dźwiękami. Utwór pulsuje, poraża kapitalną pracą basu, gitarowych przepierzeń lawirujących między elektroniką, mocną perkusją i fenomenalnym wokalem Tompkinsa, który zmienia barwę jak rękawiczki - przez liryczny szept, falset aż do rozemocjonowanego wrzasku pełnego bólu. Mistrzostwo. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, więc panowie żegnają się tutaj kolejną miniaturką zatytułowaną "The Arrow". Najpierw usypiającą czujność lirycznym, akustyczno-ambientowym wstępem, a następnie uderzając w środkowej części na krótką masywną gitarowo-perkusyjną partię, by następnie znów wrócić do delikatnego wyciszania. Piękne i esencjonalne.
Najnowszy Tesseract to zdecydowany powrót do formy i przecierania szlaków w nowoczesnej muzyce progresywnej. Wiele dzieje się tutaj na planach i przestrzeniach, a mniej w sferze techniki, choć i tej zdecydowanie nie brakuje, została ona jednak przesunięta w budowanie atmosfery, a nie w komplikowanie formy. Jako jeden z nielicznych tegorocznych, ale także na przestrzeni ostatnich kilku lat, jest to także album o niezwykłym, bogatym brzmieniu, które roztacza się wokół słuchacza, wrzuca go w sam środek intensywnego, soczystego brzmienia. Pozwolę sobie tutaj zauważyć, że pod tym względem wyjątkowo zaskoczył mnie Boss Keloid, tutaj następuje podobna sytuacja, choć same dźwięki i sposób budowania owej atmosfery jest zupełnie inny. To album, który albo się połyka w całości, albo odrzuca na wstępie - ja zdecydowanie należę do tych pierwszych, choć nie jest to krążek który wchodzi przy pierwszym podejściu. Wymaga skupienia, rozebrania na czynniki pierwsze, poskładania go i dokładnego wsłuchiwania się w proponowane przez zespół dźwięki. Szkoda tylko, że po jego skończeniu ma się wrażenie jakby zabrakło jednego albo dwóch numerów, które jeszcze wzmocniłoby to uczucie, najwyraźniej jednak panowie kierowali się szerszym planem i uznali, że więcej nie trzeba, pozostaje więc cieszyć się "Sonder" takim jakim jest i czekać na kolejne asy w rękawach muzyków Tesseract.
Po wręcz ambientowym wyciszeniu panowie nie zamierzają zbyt długo usypiać swoich słuchaczy i ten płynnie przechodzi w kapitalny, absolutnie porywający dynamiczny "Juno" w którym świetnie podkreślone linie basu i pulsacje, które znakomicie wpisują się także w eksperymenty Tompkinsa z Chimp Spannerem, przy czym wcale nie oznacza to, że nagle pojawiają się wycieczki w lata 80. Ponownie sięga się też po przestrzeń, która genialnie uzupełnia ostre fragmenty, nadając kompozycji delikatności i nieuchwytności, a dzięki temu nowa propozycja, zarówno muzyczna jak i brzmieniowa od Tesseract staje się wyrafinowana i wręcz niedostępna dla mniej wyrobionych słuchaczy. Po nim czeka kolejna uczta - podwójny "Beneath My Skin/Mirror Image" zamykający się w czasie niemal dwunastu minut. Najpierw usypianie czujności oparte na lirycznym, smutnym wokalu Tompkinsa, przejazdach elektroniki w tle i delikatnych tonach gitary, genialnie rozwijanych narastającymi uderzeniami perkusji, aż do następnego intensywnego rozwinięcia. Z początku przychodzą skojarzenia z Muse, ale każdy kolejny dźwięk bliższy jest estetyce Between The Buried And Me z ostatnich płyt, choć Tesseract nie sięga po patenty swoich kolegów, ma na siebie i na tę płytę zupełnie inny pomysł, choć trzeba przyznać, że myślenie jest tutaj bardzo podobne. Pierwsza część kompozycji unosi się w przestrzeni, nigdzie niespieszny, a jednocześnie cały czas czuje się w niej napięcie. Druga zaś go dopełnia, przechodząc ambientowym, filmowym rzutem wyrwanym niczym z muzyki do "Interstellar" Nolana. Zimmerowskie klawisze oparte na elektronicznym, delikatnym tle gdzie w rozwinięciu ponownie wracają senne rejony, przepięknie przełamane mocniejszym gitarowo-perkusyjnym rozwinięciem znów przypominającym o popowych eksperymentach Tompkinsa, które świetnie pokazują jak nowoczesna progresywa sięgając po mniej atracyjne gatunki przekuwa je w dźwięki niezwykłe i wyrafinowane. Progresywność nabiera tutaj dodatkowego znaczenia gdy panowie stopniowo rozbudowują skalę dźwięków, utwór niepokojąco narasta, aż w końcu wraca do kolejnej porcji intensywnego, soczystego uderzenia, którym witali na początku płyty.
Bezbłędny jest także niespełna pięciominutowy "Smile", który wbija się w uszy masywnym brzmieniem i mocnym uderzeniem korespondującym z delikatnym zejściem wieńczącym numer poprzedni. Rozwinięcie z elektronicznego wstępu znów przypomina o Muse, ale to, co następuje po chwili bliższe jest gęstym sludge'owym dźwiękom dodatkowo przefiltrowanych przez djentowe eksperymenty i niesamowicie żrącą wrażliwość Tesseract, które zdecydowanie pokazuje na "Sonder", że nie zapomniało jak tworzy się albumy przełomowe i oszałamiające swoją intensywnością i dźwiękami. Utwór pulsuje, poraża kapitalną pracą basu, gitarowych przepierzeń lawirujących między elektroniką, mocną perkusją i fenomenalnym wokalem Tompkinsa, który zmienia barwę jak rękawiczki - przez liryczny szept, falset aż do rozemocjonowanego wrzasku pełnego bólu. Mistrzostwo. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, więc panowie żegnają się tutaj kolejną miniaturką zatytułowaną "The Arrow". Najpierw usypiającą czujność lirycznym, akustyczno-ambientowym wstępem, a następnie uderzając w środkowej części na krótką masywną gitarowo-perkusyjną partię, by następnie znów wrócić do delikatnego wyciszania. Piękne i esencjonalne.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz